Saturday Looks Good To Me
All Your Summer Songs
[Polyvinyl; 18 marca 2003]
Rok 1966 musiał się bardzo od naszego różnić. Nie było wtedy Nirvany (cholera, teraz też nie ma) i nie było "najlepszego zespołu świata" (fuck, przecież właśnie wtedy istniał). Byli za to Beach Boysi i niedawno wydali nowy, rewolucyjny album, a mianowicie "Pet Sounds". Od tej pory wszystkie rankingi stoją przed nimi otworem, udostępniając owemu wydawnictwu najwyższe miejsca. Jeśli macie wątpliwości, dlaczego ta płyta jest uznawana za aż tak ważną, to posłuchajcie kilku amerykańskich zespołów indie popowych z lat 90. Masa grup bezczelnie wręcz czerpie z twórczości Briana Wilsona i jego kolegów. Apples In Stereo, Dressy Bessy, Elf Power - wiele z ich piosenek niemal dosłownie przywołuje nagrania kalifornijskiej grupy. To chyba specjalnie dla tych utworów wymyślono ocenę "6". Oczywiście są też giganci, tacy jak Flaming Lips.
Kontynuując dobrą tradycję The Beach Boys, wdzięcznie i co najważniejsze, nie wtórnie się po niej poruszając, w roku 2003 zespół o ciekawej nazwie Saturday Looks Good To Me wydał płytę "All Your Summer Songs". Nie przejmujcie się, na zimę też smakuje całkiem całkiem...
Po co ten przydługi wstęp? Trudno jest pisać o SLGTM nie odnosząc się do innych artystów. Jak zdefiniować atmosferę lejącego się, leniwego popołudnia, w którym muzyczne tło ozdabiają piosenki z lat 60-tych, zarówno te francuskie, leciutkie utwory, kawałki The Byrds, jak i angielskie hity? Tak tak, coś i dla Janusza Kosińskiego i dla Barbary Podmiotko. Jednak gdyby była to działka tylko radiowych dinozaurów, zapewne ten krążek nigdy nie trafiłby pod strzechy Screenagers.
"All Your Summer Songs" to płyta dokładnie tyle warta ile czas, który mija przy jej słuchaniu. Nie sądzę, by zmieniła ona coś w czyimś życiu, by wywołała jakieś niezwykle intensywne refleksje, by inspirowała niezliczone rzesze artystów. Zamiast tego oferuje prawie czterdzieści minut wzruszenia, melodii i radości. A to bardzo dużo.
Większość płyty stanowią bardzo zgrabne, chwytliwe piosenki, ciągnące się niczym krówka mordoklejka. Ozdobione wokalem lidera Freda Thomasa i uwaga! dziewięciu głosom innych pań i panów przenosza nas w czasy i miejsce bardzo odległe. Fascynujące jest to, ze SLGTM brzmiało by tak samo niezależnie od tego czy istniałyby The Clash, Pixies czy Gang of Four. Siedzą oni w tych latach 60-tych i tworzą prześliczną muzykę "dla każdego".
Nie do końca pojmuje, gdzie kryje się magia tej płyty. Może w pierwszych dwóch kawałkach, finezyjnie wprowadzających w klimat albumu? A może w snującym się, chwytającym za serce (choć przy użyciu bardzo tanich środków) "The Sun Doesn't Want To Shine"? Pozostają jeszcze, porywające "Meet Me By The Water", "Ambulance" i "Typing", a także finisz w postaci folkowego "Last Hour".
Ta płyta jest taka jak ten rok. Pełna dobrych momentów, ciekawa, niekiedy fascynująca, ale nierówna i nie przynosząca dzieła ponadczasowego. Miejmy nadzieje, że lepsze czasy przyjdą w 2004 roku... Może też przyniosą nową płytę zespołu.