The Go-Betweens
Bright Yellow, Bright Orange
[Jetset; 18 lutego 2003]
Historia muzyki niewiele zna udanych powrotów. A już wrócić udanie po ponad dekadzie - to wydaje się prawie niemożliwe. W przypadku australijskiego zespołu The Go-Betweens możemy jednak śmiało mówić o sukcesie. Nie komercyjnym - ten nigdy tak naprawdę nie był ich udziałem. Artystycznym - jak najbardziej.
W latach osiemdziesiątych niewiele było list przebojów, na które by zawitali, ale wydając regularnie równe, naprawdę dobre płyty dorobili się w pewnych kręgach statusu wręcz kultowego. W 1988 roku nagrali dzieło swojego życia, "16 Lovers Lane", po czym zakończyli działalność. Szkielet zespołu (Robert Forster i Grant McLennan) rozpadł się i artyści podążyli ścieżkami solowymi. Dwanaście lat później, jako zespół już bardzo zapomniany i zakurzony, wrócili gdzieś na uboczu dobrym "The Friends Of Rachel Worth". Trzy lata minęły, a oni poprawiają, wydając "Bright Yellow, Bright Orange".
Co to za muzyka? Cofnę się do początku mojej znajomości z tym zespołem. Ktoś, w reakcji na moje zachwyty nad Belle & Sebastian, odrzekł: "wolę oryginał, czyli Go-Betweens". Posłuchałem. Też już ich wolę. Na mojej muzycznej mapie od pewnego czasu odnajdują się jako australijskie wydanie The Smiths - tak, wiem, grali już wcześniej, ale przecież są o wiele mniej słynni. Wydaje mi się, że w podobny sposób łączą, szczególnie na tych swoich najsłynniejszych albumach, wielkie emocjonalne zaangażowanie, prostotę stawiają ponad wirtuozerię, a w piosenkach w piękny, absolutnie bezbolesny sposób przeplatają przebojową melodyjność z nutą muzyki jednak cały czas ewidentnie undergroundowej, niezależnej. Nie ma tu też przesłodzonych, "przedobrzonych" aranżacji, w zamian za to jest pomysłowość - momentami zadziwiająca i zachwycająca. Cały powyższy akapit nie dotyczy tylko i wyłącznie płyty "Bright Yellow, Bright Orange" - z równie czystym sumieniem zachwalam choćby "Before Hollywood" sprzed lat dwudziestu.
Komponują McLennan i Forster wyjątkowe piosenki. Tutaj też, choć nie ma już w nich tak wielkich emocji i tego samego niepokoju, co na tamtych, odległych o lat 15 i więcej płytach. Nie wzbudza ta muzyka takich refleksji, jest o wiele pogodniejsza, bardziej optymistyczna, dokładnie taka, jak kolory w tytule, prześwituje przez nią prawie cały czas to żółto-pomarańczowe słońce. Przy tym wciąż nie ulega wątpliwości, że robią to szczerze, z potrzeby muzycznego wyrażenia czegoś. Dla siebie i grupy swoich wiernych, oddanych fanów.
Są to panowie już z czwartym krzyżykiem na karku, więc trudno po nich oczekiwać wytwarzania jakiegoś wielkiego napięcia, oni po prostu grają swoje. A "swoje" w ich przypadku oznacza "bardzo ładnie". Przykłady? Refren najlepszego chyba w zestawie "Old Mexico" przywodzi mi na myśl dokonania South. Sześć minut kapitalnego "Too Much Of One Thing" najchętniej określiłbym mianem "miejskiego country". W "Make Her Day" zespół na chwilę odchodzi od konwencji akustycznej i nagrywa, jak na siebie, naprawdę wyjątkowo rockowy utwór, nie tracąc przy tym żadnej ze swoich charakterystycznych cech. W zasadzie, w ramach tych wyróżnień, mam ochotę wymienić chyba wszystkie piosenki, "Mrs Morgan", "Caroline And I"... To jest po prostu cholernie równa płyta. Bliżej tu The Go-Betweens chwilami do muzyki folkowej, porzucili na dobre dawne klimaty post-punkowe. Nie wiem, czy są teledyski do jakichś utworów z tego albumu - jeśli tak, to ja sobie to generalnie wyobrażam jako obrazek faceta relaksującego się w hamaku ze źdźbłem trawy w zębach, gdzieś na tle zachodzącego słońca.
Nie ma tu żadnej słabizny, żadnych wypełniaczy, odwalania chały i muzycznego dziadostwa. Ten album nagrali muzycy profesjonalni, dojrzali i od początku w pełni świadomi tego, co chcieli osiągnąć: 39 minut bezpretensjonalnych, prostych piosenek z melodyjnymi refrenami, których będzie sobie można posłuchać dla poprawienia nastroju. Gorąco polecam ten album - on co prawda nie odkryje przed Wami nowych muzycznych obszarów, ale jest niewiele płyt, które byłyby bardziej relaksujące.