Electric Soft Parade, The
The American Adventure
[BMG; 28 października 2003]
Tzw. "syndrom drugiej płyty" to zjawisko powszechne wśród artystów, którzy znajdują się pod presją w wyniku wydania bardzo dobrego debiutanckiego albumu. Z powodu nadmiernych oczekiwań z reguły nie udaje im się udźwignąć ciężaru. Jako typowy przykład omówimy dziś przypadek brytyjskiego zespołu The Electric Soft Parade. Wybór był niełatwy, jako że w ostatnim czasie podobne, mniejsze lub większe wpadki, były udziałem kilku innych znanych i lubianych grup, m.in. Starsailor czy The Strokes.
Dla przypomnienia dodajmy, że grupa The Electric Soft Parade w 2002 roku wydała bardzo dobrze przyjęty, debiutancki krążek "Holes In The Wall", na którym roiło się od potencjalnych przebojów, i który zdobył braciom White zarówno uwielbienie fanów, jak i uznanie krytyki. Drugi album, "The American Adventure", pojawia się półtora roku po debiucie i znacznie odstaje poziomem od swojego wyśmienitego poprzednika. Jest to, nie bójmy się tego powiedzieć, po prostu płyta co najwyżej średnia. Oczekiwania były na pewno większe, a więc trzy-cztery elektryzujące momenty przy dwunastu równych utworach z pierwszej płyty to niemile rozczarowująca ilość.
Na wyżyny zespół wznosi się w numerze drugim, "Bruxellisation". Prosty, ale chwytliwy motyw gitarowy prowadzący całą piosenkę i prosta, ale chwytliwa melodia - The Electric Soft Parade zdają się tu przypominać sobie, że taka właśnie była recepta na sukces debiutanckiej płyty. Udaje im się też przywołać niezwykły nastrój niektórych melancholijnych fragmentów poprzedniego albumu. Nie można też być zawiedzionym słuchając takiego popowego cuda, jak refren w naprawdę dobrym "Lose Yr Frown".
Natomiast już porównując rockowe fragmenty z "Holes In The Wall" z tymi z "The American Adventure" łatwo dostrzegamy różnicę na korzyść ubiegłorocznej płyty. Tym kawałkom brakuje w sposób ewidentny tamtej gitarowej energii, świeżości, przebojowości. "Things I've Done Before" ma nawet fajny, amerykański riff, ale ogólnie brzmi jak przeciętna kopia wspomnianego już "Lose Yr Frown". Gdzie mu tam do otwierającego debiut "Start Again"! "Lights Out" może i miałoby się szansę podobać, gdybyśmy nie mieli w pamięci refrenu "Empty In The End".
W drugiej części materiału ESP ponownie przechodzą do grania ballad. I niestety, tym razem grupie nie udaje się już uciec od wywoływania w słuchaczu uczucia lekkiego znużenia. Nawet jeśli nie wydaje mu się ta muzyka zła, nawet jeśli czuje, że coś w niej jest, nie może uwolnić się od myśli, że to nie jest to, czego oczekiwał. Kompozycje są słabsze, a że aranżacje niewiele odbiegają od tego, co mieliśmy okazję usłyszeć na "Holes In The Wall", to oczywistym faktem jest, że ponownie doznajemy sporego niedosytu. Weźmy np. "Chaos". Utwór brzmi jak średnio poruszające wypośrodkowanie pomiędzy tytułowym nagraniem z debiutu i klimatami w rodzaju "Trouble" Coldplay. I nie zbliża się za bardzo do żadnego z tych świetnych utworów. Siedmiominutowa, dwuczęściowa pieśń tytułowa wypada tu chyba najkorzystniej. Czy jednak musiała ona trwać aż tak długo? Tym wszystkim, którzy skojarzyli hasło "długi, dwuczęściowy utwór" z bajecznym "Silent To The Dark" z pierwszego albumu zadałbym jeszcze pytanie o to, gdzie podziała się tamta piosenkowość i przebojowość? W kończących album utworach chwilami po prostu najzwyczajniej w świecie wieje nudą.
Lekkie rozczarowanie, niedosyt, syndrom drugiego albumu. "The American Adventure" nie jest złą płytą. Jest przyzwoita, ma swoje dobre momenty. Tylko, że poprzeczka była tu zawieszona naprawdę dość wysoko. I nagrywanie przyzwoitych płyt w takich sytuacjach jest zawsze bliżej porażki niż sukcesu.