Ocena: 7

Sufjan Stevens

The Ascension

Okładka Sufjan Stevens - The Ascension

[Asthmatic Kitty; 25 września 2020]

Kilka lat, kilkanaście mililitrów łez, kilkadziesiąt litrów wody w prysznicu; zasypianie w poszukiwaniu spokoju, zasypianie z nadzieją na szczęście; bałagan, sekrety schowane pod podłogą; tusz pod skórą, iluminacje; tykanie wskazówek i wiara, że to naprawdę nie jest niemożliwe; sukienka, która tak ładnie na tobie wygląda; życie, którego potrzebowałem cały czas i daremność słów. Tak w skrócie podsumowałbym moją relację z Sufjanem. Jest dogłębnie prywatna, osobista i wiem, że nie jestem w tym osamotniony. Stevens przez lata śpiewał słowa-zwierciadła, w których mogliśmy się przeglądać, zdania-skrzynie, w których mogliśmy grzebać w poszukiwaniu czegoś dla siebie. Związaliśmy się z tym człowiekiem i nie myślę tu o refowym, a o podwójnym zderzakowym.

Oczekiwania wobec „The Ascension” były zatem pokaźne, zwłaszcza, że minęło już trochę czasu od „Carrie & Lowell” – albumu fantastycznego, już na stałe zapisanego w kanonie. Wróć – chuj z kanonem, mówmy o uczuciach (Put my feelings on the table / Eat my heart out if you're able). Albumu zapisanego w naszych serduchach, wkłutego w tkankę, zakodowanego na stałe w systemach pamięci długotrwałej. Pięć lat to sporo. Wystarczająco, żeby zgotować rewolucję, co potwierdziły Rosja, Francja, Kuba (no, z lekką obsuwą), a także przeskoki stylistyczne między trzema dużymi projektami Sufjana z lat 2005-15. W 2020 nie nastąpiła jednak żadna gwałtowna transformacja, ale faktem jest, że nic nie wskazywało, by można było sądzić inaczej. Kooperacyjne projekty – „Planetarium” i „Aporia”, coverowanie Drake’a, singiel „Love Yourself / With My Whole Heart”, czy nawet koncertowa wersja „Carrie…” – dawały znaki, że Sufjan powrócił na elektroniczno-popową ścieżkę. Jego ósmy solowy długograj okazał się być zbiorem pomysłów, którymi interesował się w ostatnim dziesięcioleciu. Abstrakcyjnie neonowego popu z „Age of Adz”, ambientów, glitchów, mieszania żywych instrumentów do elektroniki. Jeśli można mówić o zmianach, to przede wszystkim na płaszczyźnie słownej.

W jednym z wywiadów Sufjan powiedział, że podchodząc do tworzenia nowego albumu miał już dość siebie i pisania o sobie, że chciał pozbyć się łatki folkowego singer-songwritera. Istotnie, „Carrie…” i „Age of Adz” były nagraniami wsobnymi, związanymi z osobistymi kryzysami autora. „The Ascension” jest płytą bardziej skoncentrowaną na otaczającej nas rzeczywistości, na jej problemach. Stevens skończył już 45 lat, czuje się dobrze; nadszedł czas na bunt i nierówną walkę z niesprawiedliwym światem. I co z tymi wszystkimi bajkami, że człowiek na starość staje się konserwatystą? Już na „Make Me An Offer I Cannot Refuse” zwraca się do Boga i jasno oświadcza – I have lost my patience, podkreślając to, że w ostatnich latach w USA (a także w innych miejscach) przelała się czara goryczy, a teraz mamy do czynienia z niekontrolowanym wyciekiem grożącym powodzią. Sufjan szuka odpowiedzi, wyjaśnienia, prosi o stanowcze działanie (Show me the face of the radical dream). Ten album także jest efektem kryzysu, tylko że tym razem to kryzys globalny (And as the world burns, breathing in the blight / What's the point of it if morning turns into night?). Jest próbą odnalezienia zaginionego sensu (Is it all for nothing? Is it all part of a plan?). „The Ascension” to pytania bez odpowiedzi, miotanie się pomiędzy cichymi krzykami rozpaczy, które z wysiłkiem wydostają się z gardła, a modlitwami o spokój.

Nowa płyta Sufjana charakteryzuje się naprawdę uniwersalnym wydźwiękiem, ale nie zatraca kompletnie introspektywnej charakterystyki jego twórczości. Jest ważnym przystankiem na drodze duchowej Stevensa, który jako praktykujący chrześcijanin otrzymał trudne zadanie – nie pogubić się, nie stracić wiary, nawet w obliczu umierającej, nie radzącej sobie z systemowymi chorobami ojczyzny; w obliczu płonącego świata. Stevens złości się, nie wie co się dzieje i nie wie co robić, ale jednocześnie zachowuje jakieś okruchy nadziei. Tego typu wiara potrafi ukoić i może warto trzymać się słów, które padają w „Run Away With Me”: And I will bring you life / A new communion / With a paradise that brings the truth of light within / And I will show you rapture / A new horizon / Follow me to life and love within. Wszystko to może brzmieć nieco patetycznie, ale Sufjan jest wciąż sympatycznym gościem w uroczo niepoprawnie założonej czapce i zadbał o to, żeby tę poważną tematykę w pewnym stopniu poluzować. Niech za liryczny przykład posłuży zabawny, przewrotny cytat z „Martwego Zła 3” w „Sugar”, a za dźwiękowy – prawie wszystkie instrumentale.

Są lekkostrawne nawet w swoich najbardziej eksperymentalnych momentach, przeważnie śliczne, łagodne, uśmierzające ból. Podobnie jak na okładce albo jak na scenie podczas występów Stevensa, kolorów tutaj co niemiara. Dzieje się – wbrew pozorom – naprawdę wiele. „The Ascension” raz brzmi lekko jak na lukrowanym, obsypanym (nawet ciut zbyt obficie) cukrową posypką podkładzie do „Video Game”, raz uderza po głowie wykręconym IDM-em, jak na ścieżce dźwiękowej do ataku paniki – „Ativan”. Przeważnie jednak rządzi tu delikatny ambientalny pop oparty o syntezatory Prophet. Raz gładki i spokojny („Run Away With Me”), raz nerwowy, pełen grzechoczących przesterów („Gilgamesh”). Jest tu też kilka naprawdę rewelacyjnie zbudowanych utworów. Singiel promujący album – „America” – fantastycznie przechodzi z sennego stępa, do dynamicznego kłusa, który wybucha barwną elektroniką przypominając aranżacje z koncertowej wersji „Carrie & Lowell”, po to, aby wpaść w wybitnie niepokojący dark ambient. „Sugar” i „Tell Me You Love Me” są pięknymi balladami, które w końcówkach oferują ekstatyczne szczyty (zwłaszcza pierwsza ze swoją zmodulowaną gitarą potrafi położyć na kolana). Nie można też zapomnieć o jednym z najlepszych utworów na płycie, czyli otwierającym „Make Me An Offer I Cannot Refuse”, które porywa, angażuje i sprawia, że ma się ochotę wykrzyknąć pretensje do Stwórcy razem z Sufjanem. Żałuję jedynie, że – tak jak wspomniałem – nie uświadczymy na „Wniebowstąpieniu” szczególnie dużo nowości, a raczej rozwinięcia zagrywek z poprzednich projektów. Sam album jest najdłuższym w dyskografii Stevensa i wydaje mi się, że nie udało mu się utrzymać tempa gdzieś za połową, gdzie momentami wpada w lekką monotonię, co trochę męczy i potrafić unieprzyjemnić odbiór, zwłaszcza, że jest to nagranie najlepiej funkcjonujące jako spójna całość.

Nowości brzmieniowe nowościami brzmieniowymi, ale trzeba przyznać, że pod wieloma względami „The Ascension” jest płytą wyróżniającą się na tle dyskografii amerykańskiego piosenkopisarza. To pierwszy naprawdę satysfakcjonujący projekt wyrastający z jego fascynacji ambientem i wszelaką subtelną elektroniką i – tak, jak już pisałem – pierwszy album, na którym Sufjan tak wyraźnie zajął się bardziej „zewnętrzną” tematyką, co także udało mu się zrealizować na poziomie. Stevens w poruszający, osobisty sposób dotyka bolesnych, trudnych do przetrawienia aspektów dzisiejszego świata, niekoniecznie odkrywczo, ale słusznie wskazuje na dół, w którym się znaleźliśmy. I'm speaking to a generalised social misery that we're all going through – mówi w wywiadzie, podkreślając uniwersalny charakter nowego wydawnictwa. Zachęca słuchacza do utożsamienia się z treścią, wypowiada się w jego imieniu. Stawia proste, ale dobre pytania. Co teraz? Co dalej? Obawiam się, że odpowiedzi mogą jednak nie przyjść z góry, a nasz wpływ na rozwój wydarzeń jest ograniczony. Sufjan uważa, że wszyscy jesteśmy w tym razem i że możemy zacząć od pokochania siebie nawzajem. Brzmi naiwnie i beznadziejnie, ale co mamy do stracenia? Spróbować nie szkodzi. W końcu wszyscy chcemy umrzeć szczęśliwi.

Jakub Małaszuk (18 grudnia 2020)

Oceny

Michał Weicher: 9/10
Marcin Małecki: 8/10
Średnia z 2 ocen: 8,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Wienio
[28 grudnia 2020]
@ o0o Pełna zgoda kolego. Chciałoby się rzec: produkcja, produkcja, produkcja. Amerykański rynek muzyczny z jego prawami przygniata mentalnie Sufjana.
Gość: o0o
[26 grudnia 2020]
Carrie & Lowell to najsłabszy album w jego dyskografii, przehajpowany i nudny jak flaki w oleju. Nawet się nie umywa do klasycznych. Więcej marketingu i historii niż dobrej muzyki. The Ascension to pop, ale inspirowany "subtelną elektroniką", hehe. Sporo konfekcji, umizgów, trochę niezłych momentów, trochę zabawy, w sumie nic odkrywczego, ale fajnego do posłuchania przy sprzątaniu czy gotowaniu. max 6.5/10

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także