[phpBB Debug] PHP Warning: in file /home/screenag/domains/screenag.linuxpl.info/public_html/content/dom/DomContent.php on line 97: htmlentities() [function.htmlentities]: Invalid multibyte sequence in argument
screenagers.pl - recenzja: Boris - No
Ocena: 7

Boris

No

Okładka Boris - No

[Fangs Anal Satan; 3 lipca 2020]

W czasie swojej dwudziestoośmioletniej kariery Boris przyzwyczaił mnie przede wszystkim do tego, żeby się nie przyzwyczajać. Bo choć generalnie dałoby się znaleźć jakieś stylistyczne wspólne mianowniki, to jednak w kontekście nowego wydawnictwa nic nie jest pewne poza jednym: Boris wciąż się nie ustabilizował.

Każdy fan szarpania drutów nazwę Boris choćby pobieżnie zna. Nie da się nie natknąć na żadną z dwudziestu siedmiu płyt, które wypuściło na rynek trio (nie licząc singli, czy licznych kolaboracji, w tym z gigantami pokroju Sunn O))) ), tym bardziej, że pomimo upływu lat Japończycy wciąż są ważnym graczem na gitarowej scenie. Radzą sobie zresztą na niej niezgorzej wśród wschodzących młodych gwiazd: nie unosi się za nimi swąd staroci, do których lubi się wracać ewentualnie z powodu cieplutkiego poczucia nostalgii, ani też nie próbują się odmładzać na siłę, powoli przekształcając się w cringową autoparodię. Boris uważnie obserwuje obowiązujące trendy, wchłania je, przetwarza na własny język, po czym raz za razem udowadnia, że miano kultowego nie przykleiło się do niego przez przypadek. Innymi słowy mam wrażenie, że Boris się nie starzeje, a „No” jest tego najlepszym przykładem.

Wydawnictwo otwiera instrumentalny „Genesis”, który od pierwszych dźwięków wgniata słuchacza w fotel. Stonerowy walec toczy się niespiesznie przez sześć minut, nie odkrywając może Ameryki, ale przyjemnie zarysowując klimat z jakim – przypuszczalnie – będziemy mieć do czynienia. Rozsiadamy się w fotelu wygodnie, kawka zaparzona, uszy przygotowane, a tu wjeżdża „Anti-Gone”, punkowa jazda bez trzymanki, która się kończy tak samo szybko, jak się zaczęła. W zestawieniu z otwierającym utworem wrażenie jest podobne, jak gdyby ktoś po obejrzeniu filmografii Beli Tarra przez przypadek włączył sobie film Michaela Baya. Tym bardziej, że Japończycy nie zwalniają: „Non Blood Lore” jest nieco lżejszym momentem z melodyjnym refrenem, ale zaraz po nim wchodzi z buta „Temple of Hatred” – oszalały hardcore na ósmym biegu. W tym momencie, gdy zaczynam mieć flashbacki z pierwszego przesłuchania „Reign in Blood”, gdzie tak samo każdy następny utwór gonił poprzedni, Boris nagle ustawia doomową ścianę: „Zerkalo” to prawdziwy potwór z nieludzko wywrzeszczanym tekstem i skandalicznie wolnym tempem oraz strojem. I, tak jak po pierwszym utworze, po nim też następuje seria krótkich szybkich galopad: „HxCxHxC -Perforation Line-” z shoegazową ścianą w tle, „Kikinoue” pachnące death metalem, czy zawodowa traszura w „Lust” i „Fundamental Error”. Ciężko jest dokładnie nazwać to coś, ale ewidentnie słychać, że Japończycy się tu świetnie bawią, grając najszybciej jak się da; taki rodzaj czystej frajdy z robienia hałasu. Płytę podsumowuje idealnie „Loveless”, który jest jak cały ten krążek: trochę wolny, trochę szybki, trochę krzyczany, trochę śpiewany, a mimo to bardzo spójny. Na sam koniec Japończycy pokusili się o eksperyment: „Interlude” (sic!), który brzmi jak delikatnie gitarowy ekwiwalent muzyki do salonów odnowy biologicznej. Osobiście lubię niespodzianki, i chciałoby się dolepiać na siłę ideologię, że po całej płycie napierdalania spotyka nas balsam na uszy, ale w rzeczywistości często sobie odpuszczałem słuchanie tej dziwnej kody, bo w tym przypadku po prostu nie pasuje.

Boris na "No" nie odkrywa koła na nowo, nie odkrywa też siebie na nowo; nie ma tutaj karkołomnej wolty stylistycznej w stylu Ulvera. Można jednak dostrzec doświadczenie weteranów w szczegółach: brzmienie tkwi w idealnym środku, pomiędzy sterylną produkcją, a nagrywaniem czajnikiem. Jest brud, ale w takiej ilości, że nie trzeba się zastanawiać, czy przypadkiem nie słucham kopii zripowanej po raz dziesiąty na tej samej kasecie. Cudownie też zakomponowana jest tracklista: zupełnie jak na rollercoasterze, najpierw powoli, a jak już dotrzemy na szczyt, lecimy w zawrotnym tempie na łeb na szyję, z bananem na twarzy. Solidne gitarowe granie, dojrzali goście w krótkich spodenkach, świeżość, brak kompleksów i ani śladu zapachu naftaliny.

Maciej Klich (9 września 2020)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także