Shht
Noneketanu
[Gentle Recordings; 13 marca 2020]
Shht zadebiutowało na rynku w 2017 roku ze swoim singlem „Life/Africa”, który nie zwiastował nic przełomowego: raczej funkcjonował jako ciekawostka i znacznik na alternatywnej mapie Europy, że z Ghent w przyszłości może wyjść coś ciekawego. Tak się stało w 2018 – album „Love Love Love” z kolekcją 12 utworów (w tym „Africa” i „Life”) orbitujących dookoła eksperymentalnego space rocka był na tyle ciekawy i dobrze brzmiący, że holenderska gwiazda De Staat postanowiła zaprosić świrów z Belgii na swoją trasę po Europie. I mówiąc świrów, bardziej mam na myśli ich image i zachowanie niż muzykę.
Ciężko było z wyprzedzeniem stwierdzić, czego się spodziewać po „Noneketanu”. Chyba najbliżej mi było do oczekiwania swoistej kontynuacji przebojowego syntezatorowego grania z „Love Love Love” i pierwszy utwór na to wskazuje: „Hello? Hello!” to typowe dla grupy połączenie gitarowych riffów z radosnym syntezatorem, okraszone charakterystycznym wokalem Michiela Rensona. W środku utworu dostajemy nagle jakieś prog-rockowe solówki (w związku z czym utwór dociera do czasu trwania powyżej dziewięciu minut), które nawarstwiają się i w końcu wybuchają... radosnym refrenem. W głowie zapala się pierwsza ostrzegawcza lampka: to nie brzmi wesoło, zabawnie, tylko głupkowato w złym tego słowa znaczeniu. Można było się spodziewać, że pierwsze koty za płoty – w końcu album składa się z 10 kompozycji – ale nie sądziłem, że (prawie) najlepsze już za mną. Następny utwór oprócz całkiem łatwej i wpadającej w ucho melodyjki prezentuje chyba najgorsze użycie różnych sampli dźwiękowych w środkowej części utworu (choć ta marimba z refrenu też brzmi w najlepszym razie średnio) – brzmienie trąbek jest tak obrzydliwie sztuczne, że ma chyba funkcjonować jako żart, puszczenie oczka do słuchacza. Nieśmieszne.
Jest to zresztą jeden z największych felerów tej płyty: w kwestii doboru brzmień Belgowie dokonują tutaj spektakularnego strzału w kolano, który rykoszetem jakimś cudem trafia ich w głowę. Nie jestem z tych słuchaczy, dla których muzyka musi być tylko szczera i pozbawiona jakiegokolwiek dystansu, ale żart muzyczny prezentowany przez Belgów ma się tak do choćby niektórych wygłupów Mike'a Pattona, jak prostacki żart o chłopie przebranym za babę do twórczości kabaretu Dudek. Chyba, że to nie ma być żaden dowcip, na co wskazywałyby miejscami teksty, czy generalny charakter utworu, ale wówczas jestem w kompletnej rozsypce, bo ostatnio tak fatalne brzmienia spotkałem chyba na płytach Cradle of Filth.
Oprócz brzmienia, które przez większość czasu, delikatnie mówiąc, nie zachwyca, mamy tutaj jeszcze delikatny flirt z ambientem w utworze (interludium?) „Suite for Guitar and Vapor”. Z kolei „Epos” zaczyna się ładnym motywem zaśpiewanym na harmonizatorze, po czym w połowie nagle pojawiają się eksperymenty rodem z „Disco Volante” grupy wspomnianego wyżej Pattona, które jednak – w odróżnieniu od eksperymentów Mr. Bungle – kończą się gitarową solówką przypominającą „Final Countdown”. Ciekawe jest to, jak na przestrzeni całej płyty Michiel bez ustanku eksperymentuje z efektami nakładanymi na wokal. Czasami wypada to ciekawie i dobrze, jak w tytułowym kawałku; czasami zaś jak na „Magic Man” – czekam, kiedy utwór się wreszcie rozwinie, i gdy pod koniec wokal znowu zaczyna męczyć bułę, mam ochoty rwać włosy z głowy.
Oczywiście, dzieło Shht na pewno nie jest albumem fatalnym. Do plusów można zaliczyć wyżej wspomniany utwór tytułowy, który w swoim quasi k-popowym klimacie nie popada w autoparodię i oferuje ciekawie zharmonizowany, wpadający w ucho refren. Pozytywnie zaskakuje także „Sosume”, które od mamroczących wokali budzących skojarzenia z „Karmacomą” Massive Attack, przechodzi do electropunkowej agresji rodem z twórczości Mindless Self Indulgence.
I to jest chyba mój główny problem z tą płytą: powinna mi się podobać. Gdyby ktoś mi opisał, co na niej znajdę, pewnie bym z ekscytacji zaczął merdać ogonem. A jednak coś tu nie gra, stylistyczny eklektyzm zamiast różnorodności wprowadza chaos i poczucie, że słuchamy zbioru odrzutów z innej płyty. Odrzutów, nad którymi się komuś nie do końca chciało popracować, w wyniku czegoś brzmią nijako, co na płytę o takim potencjale jest chyba najgorszym zarzutem. Absolutnie nie stawiam kreski na wariatach z Belgii, ale nie ukrywam, że cieszyłbym się, gdyby „Noneketanu” było tylko potknięciem, o którym przy następnej płycie będę mógł zapomnieć, bo wyobraźni im na pewno nie brakuje. Tylko na przyszłość więcej... wyczucia?