Ocena: 9

FKA twigs

Magdalene

Okładka FKA twigs - Magdalene

[Young Turks; 8 listopada 2019]

Tahliah Burnett to artystka, z którą na początku miałem nietypowy problem – trochę się jej bałem. Było w niej samej, ale przede wszystkim w tworzonej przez nią muzyce, coś niepokojącego. Była ona jak na moje potrzeby przesadnie futurystyczna i ekscentryczna, ale jednocześnie niezwykle intrygująca. Pomogło bliższe poznanie (w tym koncertowe): po pewnym czasie podpisałem się wreszcie pod stwierdzeniem, że debiutancka płyta „LP1” brzmi co najmniej obiecująco. Niestety, z nadziejami i oczekiwaniami trzeba było szybko wyhamować – FKA twigs przez pięć lat tylko raz na jakiś czas wychodziła z ukrycia. Słabe było głównie to, że częściej jako bohaterka artykułów, w których muzyka pełniła co najwyżej drugoplanową rolę. Reguły szołbiznesu są jednak takie, że nawet jeśli się bardzo chce, to związku z Robertem Pattinsonem ukryć nie sposób. Ograniczyć działalności artystycznej nikt jej wprawdzie chyba nie kazał i czegoś tam faktycznie próbowała – pojawiła się EP-ka, gościnne występy, a także filmy i reklamy, czy nowatorskie działania w portalach społecznościowych. W żaden sposób nie można było mówić, iż o to właśnie chodziło. Potem, zgodnie z przewidywaniami, związek z Pattinsonem okazał się utopią. Do tego doszedł bolesny problem zdrowotny i konieczność poddania się operacji usunięcia guzów na macicy. I jak to często w świecie muzyki bywa, ból i cierpienie pomogły uwolnić piękno (dzięki Robert!).

W 2019 roku powiedzieć o jakimś albumie, że jest zaskakujący, to rzecz już zasługująca na wzmożoną uwagę. Jeśli zaskoczenie łączy się z czymś, co nie jest tylko sztuką dla samej sztuki i wywołuje niemal same pozytywne uczucia, to jest już doprawdy wspaniale. Oczywiście, nie jest tak, że FKA twigs odkryła całkowicie nowe rejony muzyczne, bo takie rzeczy się już nie zdarzają. Wśród inspiracji łatwo wskazać najbardziej oczywistą Kate Bush i nieco mniej oczywiste Enyę, czy może jeszcze Björk lub Madonnę. O ślepym naśladownictwie nie ma jednak mowy.

Z pozoru mogło się wydawać, iż FKA twigs szykuje jakąś megaprodukcję. Lista współpracowników jest bowiem tutaj aż przesadnie długa: obok Nicolasa Jaara czy Oneohtrix Point Never pojawia się Jack Antonoff czy nawet Skrillex (który tym samym udowadnia, że jest producentem zasługującym na poważniejsze traktowanie). Nie wiem, jakich sztuczek użyła Barnett, ale nie ma tutaj mowy o realizowaniu przez producentów własnych ambicji, podawaniu tylko dźwięków będących ich znakiem rozpoznawczym czy proponowaniu dziwnych fajerwerków. Podkłady są zróżnicowane, a nieprzewidywalność staje się podstawowym wyznacznikiem. Jednocześnie nie ma mowy, by odczuwać z tego powodu dyskomfort. FKA twigs jest oczywiście tutaj najważniejsza. Artystka wyczynia głosem cuda, lecz dzieje się tak nie tylko dlatego, że posiada niesamowite walory wokalne, ale to przekazywane emocje bardziej zniewalają. W tle towarzyszy jej cisza, pojedyncze dźwięki, ale też pojawia się taka ich plątanina, że aż może zakręcić się w głowie. Mimo wszystko, jest jednak delikatniej i na pewno ciekawiej niż na „LP1”. Na taką strategię wpływ miał niewątpliwie temat albumu.

„Magdalene” to pochwała kobiecości, ale przede wszystkim rzecz o bólu i próbie radzenia sobie z nim. Jest więc o nie pozwalającej podnieść się z łóżka depresji, samotności, czy złamanym sercu jako doświadczeniu wszechogarniającemu. Tytuł albumu także nie jest przypadkowy. Barnett jest kolejną artystką, która uległa fascynacji postacią Marii Magdaleny. Przed wysłuchaniem płyty, tego rodzaju inspiracja nie wydawała się specjalnie zachęcająca i nie tylko dlatego, że temat przerabiany był już na tysiące sposobów. Na szczęście FKA twigs podeszła do zagadnienia w mało oczywisty sposób i jednoznaczne religijne motywy prawie w ogóle się nie pojawiają. Popularne są wprawdzie w niektórych miejscach interpretacje, że istnieje pewna analogia Robert Pattinson-Barnett i Jezus-Maria Magdalena, ale dajmy sobie temu spokój.

Drugi album FKA twigs w jednej chwili stał się tytułem, do którego będziemy się odwoływać w najbliższych latach po wielokroć i zapewne do znudzenia. Trudno dokonywać jakiejś rozbiórki, bo „Magdalene” najlepiej brzmi słuchana od A do Z. Nie da się nie wzruszyć się przy (chyba najpiękniejszym) „sad day”, nie zachwycić się pomysłowością „mary magdalene”, nie chcieć, by wszystko tak szybko się kończyło. Psioczyć można chyba jedynie na siłę – obecność Future w charakterze gościa z rozmaitych względów psuje nieco „holy terrain”, niektórym pewnie zabraknie choćby jednego utworu, który miałby jakieś szanse zaistnieć na listach przebojów, a jeśli bardzo się chce, to w sumie okładkę określić można jako brzydką. Nic więcej nie jestem w stanie wymyślić.

„Magdalene” to album wielki i takiego powrotu na pewno się nie spodziewałem. Na gruncie bardziej przyziemnym FKA twigs ratuje mnie niejako z opresji. Ariana Grande, Billie Eilish, Taylor Swift, Lana Del Rey – w tym gronie szukałbym najlepszej płyty pop w tym roku i w rezultacie samego siebie mógłbym podejrzewać o infantylizację. FKA twigs na ostatniej prostej pozostawia wszystkie wymienione artystki w tyle. Ba, ona wszystkich pozostawia w tym roku w tyle.

Michał Stępniak (22 listopada 2019)

Oceny

Michał Weicher: 8/10
Grzegorz Mirczak: 7/10
Marcin Małecki: 7/10
Średnia z 3 ocen: 7,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także