Teyana Taylor
K.T.S.E.
[GOOD Music; 22 czerwca 2018]
Kanye West w tym roku jest niczym Król Midas. Kiedy kilka miesięcy temu, wszyscy wróżyli Ye drogę prosto do pokoju bez klamek, ten znowu wystrychnął wszystkich na dudka. Awangardowy celebryta wyprodukował w ciągu ostatnich miesięcy pięć płyt. Cztery z nich są świeżym, ożywczym haustem powietrza dla wspołczesnego R'n'B/rapu. Za to jedna jest przeciętnym soulowym graniem, z zestawem ładnych kompozycji. Zgadnijcie, która to pozycja?
Teyana Taylor to postać związana z GOOD Music, której debiut przeszedł raczej bez echa. Teraz wspierana Westem piosenkarka wydała album, na którym brzmi trochę jak uboższa siostra świetnego „CTRL” SZA. Taylor używa trochę innych muzycznych chwytów, co jej koleżanka po fachu. Tam, gdzie SZA hołdowała indie rockowi i gitarowemu niezalowi, tam Taylor stosuje soulowe zagrywki i plasuje swoją twórczość pomiędzy Eryką Badu a dokonaniami TLC. Taylor nie tylko używa pomysłów TLC w warstwie muzycznej, ale też wizualnej i stylistycznej. Na okładce piosenkarka leży w odważnej i roznegliżowanej pozie. Za to na płycie usłyszmy takie frazy jak: Rock this pussy, czy też zsamplowane odgłosy kobiecego podniecenia. Teyana nie jest grzeczną dziewczyną i na ciągnących się powolnych beatowych patenttach Kanye'go trawestuje girlsbandową seksualnośćz końca XX wieku oraz estetykę TLC-owych pościelówek. Najlepiej słychać to w „Rose In Harlem”, gdzie zwiewna i melancholijna serenada Westa z okresu „Late Registration”, zostaje okryta ciepłym puchowym głosem Taylor. Jest to kawałek, który zostaje z nami na dłużej i zdecydowanie zawyża średnią całości. Po pierwszym przesłuchaniu płyty miałem problem z przytoczeniem tytułów innych kawałków. Mam to i dzisiaj. „Rose in Harlem” to świetny utwór, który błyszczy tutaj niczym klejnot.
Cała płyta wypada już raczej przeciętnie. Jest to najsłabszy krążek Wyoming Sessions. Taylor po prostu nie ma nic ciekawego do zaoferowania na współczesnym rynku. Jest to typowa płyta do auta, odbębnione pół godziny które zostawiają słuchacza dosyć obojętnym. Jeżeli śpiewasz do beatów Westa i nagrywasz średnią płytę, to robisz coś źle. Na negatywną uwagę zasługuje closer albumu. Wydaje się, iż obskurne pop-techno ma za zadanie parodiować Madonnę. Nie o żarty tutaj chodzi. „WTP” świdruje mój mózg, rave'owym wiertłem. Myślałem, że taka muzyka już dawno umarła, niestety się myliłem. Żal, że dla tego utworu West złamał format swojej Maginificent Seven. No cóż, nawet Kanye nie jest nieomylny.