Deadly Snakes
Ode To Joy
[In The Red; 14 kwietnia 2003]
Muzyka to także chemia. Międzyludzka. Umysły kilku osób znajdujących się w jednej sali - czy to koncertowej czy też prób - próbują się wzajemnie przeniknąć, zrozumieć i wydobyć najlepszą dźwiękową materię na jaką te osoby stać. Widziałem zdjęcia zespołu Deadly Snakes z jakiegoś koncertu nie pamiętam gdzie. I choć nie wiem tego na pewno to wyglądają jakby obok tej personalnej interakcji interesowali się także chemią w zakresie licealnym. Może tak wyglądają tylko na koncertach, ale może jednak kryje się za tym coś więcej i żeby grać taką rock'n'rollową muzykę to trzeba czasem wypić szklaneczkę chloroformu na śniadanie ...
'Ode to Joy' to trzeci album Deadly Snakes. Trzeci album, który jest udany. Z tym że ten jest udany najbardziej. Podobnie jak dwa wcześniejsze: zawierający muzykę która w oczywisty i jawny sposób odwołuje się do dokonań rhytm'n'bluesowych, rockowych oraz punkowych prekursorów - jeszcze z lat 60-ych. Tak bezkompromisowej retro-rock-and-rollowej jazdy nie słyszałem od dawna. Ci ludzie albo pochodzą z k-paxa albo są geniuszami którzy odnaleźli sposób jak skondensować najbardziej atrakcyjne elementy wszystkich rockowych gatunków z przytupem.
Gdy myślę jaka droga wiedzie do tworzenia przez młodych muzyków takich kompozycji, przed oczami przewijają mi się najbardziej pokręcone wizje świata ... Skoro padło słowo chemia - niech będzie chemia ... Wiecie co to jest ekstrakcja? To nic ważnego. Jedna z metod wyodrębniania pożądanych składników z mieszanin za pomocą odpowiednich rozpuszczalników. Zostańmy przy chloroformie - w końcu wspomniałem, że muzycy Deadly Snakes na koncercie wyglądają jakby im smakował. Z tą ekstrakcją to jest tak, że na przykład wrzucacie do naczynia z wodą pierwszą płytę Dylana, no i na przykład debiuty Stones'ów i Them. Dlaczego pierwsze płyty? Ponieważ pierwsze płyty mają to do siebie, że są - zazwyczaj - zabójczo świeże. No więc kolejną pierwszą płytą, którą można dorzucić może być koncertowy 'Kick Out The James" MC5. Czegoś brakuje ... No tak The Stooges i Velvet Underground też wiedzieli jak bezkompromisowo zaznaczyć swoją obecność w świecie muzyki. No to jak już wrzucicie takie płytki to dolewacie chloroformu. Jeśli lubicie to wlejcie sporo :) A potem to wszystko wymieszajcie. Całkiem solidnie. Mieszanina chloroformu i wody rozwarstwi się. Idąc za przykładem Deadly Snakes warto zainteresować się warstwą chloroformową. Wizualnie nic w niej znajdziecie, za to w warstwie wodnej będą pływały koperty płyt Dylana i VU. Pozostałych albumów także. No cóż, gdy wypijecie szklaneczkę takiego wzbogaconego chloroformu to okaże się, że coś w nim jednak - choć niewidocznego - jest. Jeśli śpiewacie to może po konsumpcji Wasz śpiew stanie się nosowy jak Dylana, ognisty jak Vana Morrisona i może się zdarzyć, że jeśli się postaracie to będziecie potrafili być najdoskonalszym Iggy Popem świata. Jeśli gracie na gitarze to będziecie potrafili wydobyć atomową energię którą kiedyś powalił Wayne Kramer z MC5, a surowe brzmienie instrumentu będzie tym do którego dążył Keith Richards, ale mu się nie udało. Paluchy basisty i dłonie perkusisty pokochają prostotę. Porywającą prostotę. A do tego archaiczne - jak mało osób dziś je używa - hammondy, które klawiszowiec Deadly Snakes eksploatuje w niemiłosierny sposób, a to przecież taki drogi i rzadki instrument. No i saksofon, żeby było barwnie i kolorowo.
Coś o utworach? Hmm... Czyli conajmniej 13 pochwalnych zdań... To trochę dużo, więc może tylko że słuchając zamykającego "Mutiny and Lonesome Blues" widzę muzyków R.E.M pijanych w sztok, rzucających w siebie błotem i wykonujących własne "It's the End of the World as We Know it". Zaś całkowite przeciwieństwo "Mutiny ..." to intrygująco połączone "Nick and Chico" i "I'm Leaving You". Pierwszy z nich to 30 sekundowy pejzażyk dźwiękowy - zaś drugi to bardzo przekonywujący i nastrojowy - nastrojowy wg Deadly Snakes oczywiście - utwór w którym wokalista brzmi jak Johnny Rotten, który przeczytał "Cierpienia Młodego Wertera" i postanowił w piosence zrobić rachunek sumienia, za wszystkie krzywdy wyrządzone światu. Wokalista brzmi tutaj genialnie ...
Naciągana wizja? Być może. Ale nie jestem w stanie pojąć tego co Ci muzycy zrobili na tym albumie. Na pewno wykorzystali wielki talent, który mają. Ale to i tak by nie starczyło na taką płytę jaką jest 'Ode To Joy'. Tu musiało być coś jeszcze. Ale nie dojdę do tego ani ja i myślę, że nie dojdzie do tego żadne z Was. Więc ...
'Ode To Joy' to płyta na której znajdziecie esencję garażowego i surowego rock'n'rolla, jakiej nie udało się wskrzesić od bardzo dawna. Werwa rodem z rhytm'n'bluesa, punkowa zadziorność, bardzo dobre piosenki, surowość i niechlujstwo, ale przecież rock'n'rollowa nonszalancja też jest ważna, oraz bezkompromisowość. Pod tym względem przebili wszystkich. Myślę tu o The White Stripes i tym podobnych.
Esencja. Coś pięknego ...