Mildlife
Phase
[Research Records; 23 lutego 2018]
Przyznaję się. Czasem, sprawdzając płytowe propozycje mniej znanych kapel, daję im właściwie kilkadziesiąt sekund, po których najczęściej odpuszczam. Dobrze, że dzięki podcastowi Bandcamp Weekly poznawanie Mildlife rozpocząłem od środka, bo pierwsze dźwięki świetnego „Phase” są naprawdę mylące. Gdybym na ich podstawie miał wyrobić sobie ekspresową opinię o australijskiej grupie, pomyślałbym, że próbują w mało wyszukany sposób zbić kapitał na popularności serialu „Stranger Things”, imitując jego intro. Na szczęście zamiast grania tajemniczością mało odkrywczej, minimalistycznej elektroniki, twórcy jednego z piękniejszych debiutów tego roku postanowili odkryć przed nami, jak kreatywnie napisać zestaw transowych, czasem wręcz tanecznych, psychodelicznych piosenek. Słuchałem „Phase” na zmianę z debiutem New People i w tym korespondencyjnym meczu towarzyskim dwóch drużyn, ceniących finezję Fleetwood Mac, rytmiczność Chic i rozmach twórców Space Age Popu, Polska po zaciętym boju jednak uległa Australii.
Zdecydowała o tym odwaga, z jaką Mildlife rozbudowują rozbujane motywy, kuszące urokiem łatwego lounge'u, a po chwili zostawiające słuchacza zachwyconego złożonością harmonii i aranżacji. To niesamowite, z jaką swobodą czwórka z Melbourne bawi się różnorodnymi inspiracjami, brzmieniami i rozwiązaniami, tworząc z nich przyciągającą uwagę, a jednocześnie popowo bezpretensjonalną jakość. Nieważne, czy korzystają z disco-funkowej pulsacji połączonej z mocno latynoamerykańską melodyjnością („Zwango Zop”), czy wplatają soft-jazzową, gitarową lekkość w intensywny groove, powstający przy udziale różnorodnych przeszkadzajek („The Gloves Don't Bite”). Nawet, gdy znacznie wyraźniej niż wspomniani New People, wchodzą w, już nawet nie flirt, a poważny romans z prog rockiem, udaje im się uniknąć artystowskiej sztampy, poprzez rozwodnienie patosu płynnością doskonałej sekcji rytmicznej. Zdaje się ona być świadectwem autentycznej chemii łączącej muzyków, ponoć wieloletnich przyjaciół, po prostu bawiących się graniem.
„Phase” to płyta kojąca, imponująca naturalnością, a przy tym, naprawdę wysmakowana. Oczywiście, jeśli szukacie bezkompromisowych, odważnych eksperymentów, to po prostu trafiliście pod zły adres. Szyld Mildlife jest nieironiczny, nikt nim nie obiecywał walki na śmierć i życie, a jedynie łagodność i umiarkowanie, które na szczęście nie muszą oznaczać nudy. Może właśnie dlatego idealny koncert autorów „Phase” wyobrażam sobie w parku. Jeśli coś warto do tej muzyki dodać, to chyba tylko ciepłe letnie powietrze oraz przyjemny półmrok. Jako kropka nad i nie zaszkodzi też oczywiście spektakularny księżyc.
Komentarze
[22 kwietnia 2018]
[21 kwietnia 2018]