Rycerzyki
Kalarnali
[Thin Man Records; 23 lutego 2018]
Obawiałem się tej płyty. Czekałem na nią zniecierpliwiony, jednocześnie bojąc się zawodu – no bo ileż to świetnych polskich grup po znakomitym debiucie wpadało w pułapkę drugiego albumu, koniec końców lądując w szufladce „zmarnowany potencjał”? Tym bardziej, że poprzeczka była zawieszona naprawdę wysoko, a dwa utwory, które grupa w międzyczasie prezentowała na żywo pokazywały, że naprawdę jest na co czekać. Czy „Kalarnali” spełniło moje oczekiwania? I tak, i nie. Czy czuję się rozczarowany? W żadnym wypadku.
Wyczekując premiery „Kalarnali” miałem nadzieję na przebojowość debiutu Rycerzyków do potęgi drugiej. Tutaj przeboje są bardziej zakamuflowane – wspomniane już dwa utwory („Katla” i „Wydmy”) wraz z singlowym „Czerwcem” to najbardziej piosenkowe kompozycje na nowej płycie Rycerzyków, które aż chce się uparcie ripitować. Singiel zresztą od pierwszego przesłuchania skojarzył mi się z Fleetwood Mac, a przecież to nie pierwszy raz, gdy krakowską ekipę zestawia się z londyńczykami. Innymi równie ciekawymi i nieco mniej oczywistymi kandydatami na hity są „Czary” oraz „Koniec zimy” ze swoimi cudownymi refrenami. Reszta albumu nie jest już tak przystępna jak debiut, gdzie każdy indeks, niezależnie od stopnia skomplikowania piosenki, był chwytliwy i z miejsca wpadał w ucho, lecz urok i siła „Kalarnali” tkwią gdzie indziej.
Między innymi w tekstach, które nadal mają w sobie coś bajkowego, lecz jednocześnie bardzo wyraźnie odbija się w nich wspominany w materiałach prasowych pobyt Gosi Zielińskiej na Islandii. Mamy tu bowiem „Króla”, „Niebieskiego olbrzyma” i tytułowy lud Kalarnali, ale w niemal wszystkich piosenkach nieustannie powraca temat odludzia, snu/letargu, lądu i wody w różnych konfiguracjach. Kolejnym niewątpliwym atutem drugiej płyty Rycerzyków są kompozycje, jak chociażby balladowo-kołysankowe „Co noc”, perfekcyjnie uzupełniające swoim niespiesznym rytmem poruszający tekst i śpiew Gosi, skradający się utwór tytułowy czy wspomniany już „Koniec zimy” z trochę rwanym, tanecznym tempem, które później przekształca się w krautowy puls instrumentów rodem z najlepszych kawałków Stereolab. „Kalarnali” jest zresztą dosyć silnie oparte na repetycjach – nie tylko instrumentalnych, ale również wokalnych – które nie są wtórne, lecz sprawiają, że pomysły idące za poszczególnymi piosenkami mogą do końca się rozwinąć i wybrzmieć.
Zamiast płyty z jedenastoma evergreenami Rycerzyki postawiły na swoisty concept album: w efekcie powstała bardzo spójna i niezwykle intrygująca płyta, opowiadająca jedenaście różnych historii, które łączą się w jeden obraz tytułowej krainy Kalarnali. Odwaga i konsekwencja zespołu w budowaniu pomysłu na siebie jest idealnym dowodem na to, że sztandarowa ekipa ze Stajni Sobieski na tę chwilę nie jest tylko jedną z wielu indiepopowych grup w Polsce, ale jednym z najciekawszych składów śpiewających po polsku. Nie popełnijcie więc mojego błędu i nie bójcie się ludu Kalarnali. Bywa tu chłodno, ale koniec końców Rycerzyki was utulą i zachwycą. (mm)
W przeciwieństwie do Marcina, nie dostaję rumieńców na wspomnienie debiutanckiej płyty zespołu – wydała mi się ona przekombinowana, a jednocześnie niedopracowana, niby synth-popowa, a jednocześnie mało przebojowa. Słowem, na „Kalarnali” nie czekałem prawie wcale. Dopiero premiera „Czerwca” – który pomógł mi przetrwać największe tegoroczne mrozy – przekonał mnie do konstatacji: „no, kroi się coś grubego”. I cóż, mili Państwo, mogę powiedzieć?
Za murem skryty król śpiewa Gosia Zielińska, ale cóż to za mur i kim jest ten król? Jak dla mnie, to nikt inny jak pochodzący prosto z Krakowa Król Kazimierz polskiego niezal-popu otoczony murem erudycyjnych, kunsztownych, może z początku trochę nieprzystępnych kompozycji, którym jednak wystarczy dać odrobinę czasu, by usłyszeć – wierzcie mi – najlepsze polskie piosenki od lat.
Pierwsze, co rzuca się w uszy, to coraz odważniejsze pióro Rycerzyków; teksty coraz śmielej eksplorują nadwiślańską wrażliwość, a w szczególności drzemiącą w niej nutę eskapizmu. Uciekamy w świat mitycznej Kalarnali („Kalarnali”), królów z tekturowym berłem („Król”), ciepłych krajów („Czerwiec”) czy szaleństw ziemskiej atmosfery („Czary”). Zielińska, posługując się przy tym metodą impresjonistyczną, okrasza owe opowieści o błądzących dwudziestoparolatkach płatkami fantastycznej abstrakcji, z niezwykłą sprawnością wprowadzając melancholijny liryzm, zbliżony nieco do tekstów Sorji Morji. (Letni wiatr rozgoni widma / i wszystko znów ustawi na opak / Kręcą się po bezdrożach / bo nie chciały tańczyć na rozkaz) .
Jednak tym, co zrzuca mi kapcie z nóg jest przede wszystkim muzyka. Imponuje mi nawet nie tyle zestaw nobliwych nazwisk i nazw majaczących w tle tej wesoło-smutnej muzyki kolektywu, ale dyscyplina, z jaką budowane są kompozycje na „Kalarnali”. Ich niezwykły – jak to się mawia na zachodzie – ordnung. Wydaje się, że każda nuta, każdy akord i szelest talerzy, mógł być – i znalazł się – w tym, jedynym, określonym dlań miejscu. Osiągnięcie tego efektu musiało wymagać tytanicznego wysiłku kompozytorsko/aranżacyjnego. Po drugie, przy tak szalenie zróżnicowanym wachlarzu inspiracji istnieje niezwykła pokusa rozkoszowania się swoją wszechstronnością, ryzykując utracenie spójności i bezmyślne cytowanie. „Kalarnali” jest natomiast niezwykle spójna i nieprawdopodobnie różna. „Katla” rozpoczyna się wokalistyką wprost z repertuaru Liz Fraser, której wtóruje rytm gitarowej ściany. „Czerwiec” to przecież perełka nigdy nie zaistniałego polskiego twee, z refrenem, którego nie powstydziliby się The Go-Betweens. Fragmenty „Końca Zimy” mogłyby spokojnie zmieścić się w topie najbardziej nośnych zagrywek Ariela Pinka, choć całość jest najbliższa wskazanemu przez Marcina Stereolab.
Utwór ten przy okazji udowadnia, jak wiele uwagi poświęcono brzmieniu poszczególnych instrumentów. W zasadzie pod każdym indeksie znajdziemy jakiś detal (syntezator, gitarę, bęben), który wyróżnia go na tle pozostałych. „Dopracowany w najmniejszym szczególe!” – to być może frazes, ale dawno nie słuchałem płyty, o której mógłbym to powiedzieć. Ba, wykrzyknąć.
Dochodzi również do niezwykłego paradoksu; Rycerzyki są w takim samym stopniu internacjonalne, jak i swojskie. Poza wymienionymi wcześniej artystami nad całością unosi się duch Sama Prekopa (rzadko pojawia się w kontekście „Kalarnali” nazwa The Sea and Cake, jakże niesłusznie!). Jednocześnie czysto intuicyjnie wyczuwalny jest nerw polskiego popu lat osiemdziesiątych (czy „Co noc” nie brzmi jak kołysanka wprost z piosenkowego sztambucha Dębskiego?), jak i avant popu („Niebieski olbrzym” to przecież wariacja na temat debiutu zespołu Kobiety). A przy tym, Rycerzyki wciąż brzmią wyjątkowo świeżo. Co zabawne, gdyby wydestylować pigułkę „rycerzykowatości” brzmiałaby ona prawdopodobnie jak „Kryształek nocnej opowieści” - czy może być lepsza rekomendacja? (pw)