Ocena: 7

Toro Y Moi

Boo Boo

Okładka Toro Y Moi - Boo Boo

[Carpark Records; 7 lipca 2017]

Nieuchwytny niczym bohater filmu „Baby Driver”, muzyczny kameleon, którego polskiej publiczności przedstawiać nie trzeba – Toro Y Moi powraca z nowym albumem, który znowu zaskakuje... oh, wait! Czyżby to kolejna generyczna recenzja twórczości Chaza Bundicka? (Nie)stety nie, gdyż pod projektem podpisał się niejaki Chaz Bear – sprytne zagranie, nie zmienia to jednak faktu, że strategia artystyczna Amerykanina nikogo już zaskoczyć nie może. Bo choć na każdej kolejnej płycie eksploruje on odmienne estetyki, to ów brak przywiązania do określonego stylu stał się już normą. Mimo wszystko „Boo Boo”, miksując tropy obecne już w dyskografii Beara, dostarcza bardzo przyjemnego efektu.

Dyskografia sugeruje, iż wrażliwość muzyczna Chaza rozwijała się dwuTOROowo. Z jednej strony osadzone w elektronicznym anturażu nawet najbardziej taneczne, pulsujące bity podszyte były melancholią, na antypodach zaś oparte na żywym instrumentarium, bogato zaaranżowane kompozycje tryskały feel-good’owym vibem. Następujące naprzemiennie po sobie albumy tworzą sinusoidalny kształt psychiki naszego delikwenta, co zwiastuje nieubłaganie, że znów mamy kryzys.

Bo choć Bear deklaruje na początku „Mirage” – I just want everybody to have a good time/ I really do, i prawdopodobnie dla większości z nas wycieczka z „Boo boo” taka będzie, to nasz przewodnik jawi się w emocjonalnej rozsypce. Fascynujące, jak udaje mu się tę dychotomię rozegrać: konfesyjny tryb wypowiedzi, rozdrapywanie ran związanych z małżeńskim rozstaniem idą pod rękę z lekko bujającym pościelowym funkiem, posiadającym niepozorne (kwestia produkcji, nie dajcie się zwieść – są mocarne) hooki zdolne rozkręcić niejeden wakacyjny melanż. Od słuchacza zależy czy wybierze ścieżkę emocjonalnej wiwisekcji podmiotu lirycznego czy będzie się po prostu dobrze bawić.

Chaz już przed Tomaszem Hajtą wiedział że to są te detale, które się liczą. Na „Boo Boo” położył jednak nacisk nie tyle na kompozycje (same kwity nie imponują, umówmy się), co na aranżację. Poczynając na bardzo ciepłym, otulającym niczym kocyk brzmieniu „Mirage” przez nieco chłodniejszą paletę „No show”, aż do bliskiego estetyce chillwave’u (pływający basik), zanurzonego w reverbie „Mona lisa”, który to utwór – gdyby produkcja była bardziej straight – z pewnością śmigałby dzięki swej przebojowej linii wokalnej po popowych stacjach. Trop chillwave’owy jest tutaj nieprzypadkowy. Kunszt aranżacyjny objawia się nie tylko w samych piosenkach, ale i w spójnej konstrukcji albumu. Utwory przechodzą płynnie między sobą, co narzuca skojarzenia z „Causers Of This”, pogłębia je zaś obecność utworów instrumentalnych, tych onirycznych mgiełek, w którym wokal Chaza powraca do wczesnych melorecytacji choćby z „Sides Of Chaz”. Emocjonalny climax pierwszej części płyty, której narracja opisuje miłosny haj i pierwsze kłopoty w raju, stanowi mój osobisty ulubieniec – „Don’t Try”. Utwór ten dość znacznie odstaje od reszty. Choć całość jest zadłużona w latach 80’ (podskórna funkowość), to w indeksie piątym zerkamy w ich niespodziewane rejony. Zimnofalowy post-punk, to niekoniecznie konik Beara, ale mechaniczny, transowy bit kojarzący się z Suicide, monotonne dwa dźwięki na syntezatorze i pełen rezygnacji wokal hipnotyzują i spędzają mi sen z powiek.

I need a new attitude melorecytuje w manierze Drake’a w „Windows” Chaz. Druga część albumu to poszukiwanie wyjścia z impasu, ucieczka w kierunku fantazji, idylliczny eskapizm. Owe „Windows” jeszcze lekko nasiąknięte nostalgiczną atmosferą, sięga muzycznie po patenty bardziej współczesne; emocjonalna rozklejka a la wspomniany Drake, czy bitowe pokrewieństwo z Frankiem Oceanem. Singlowy „Girl Like You”, choć skromny kompozycyjnie, to po „Mona Lisie” największy parkietowiec, przy którym trudno ustać w miejscu. Drugi singiel „You And I” brzmi jak wyjęty z lat osiemdziesiątych medytacyjny hymn o przeznaczeniu. Rzecz zlepiona z kontrastów; jednocześnie patetyczna i intymna. Jeśli zaś tęskniliście za jedną z pierwszych EP Bundicka - „New Touch”, to musicie sięgnąć po „Labirynth”.

What is wrong with this world? – pyta podmiot, gdy my - prawdopodobnie w większości sięgnąwszy po opcję nr 2 kończymy właśnie imprezę bądź – w przypadku opcji nr 1 - zdążyliśmy zostać co najmniej tak smutni jak Chaz i zadajemy sobie to samo pytanie. „W.I.W.W.T.W” kontynuuje chlubną tradycję albumowych closerów Toro, zakończonych zawsze na minorową nutę. Czy to new attitude Toro Y Moi jest zatem rzeczywiście „nowe”? Czy to dopiero przed nami? Znać od zawsze było, że jest on świetnym rzemieślnikiem, któremu nie obca sztuka pastiszu, zgrabne lawirowanie pomiędzy rozmaitymi gatunkami. I to jest naprawdę dużo. Choć nie mogę pozbyć się wrażenia, że „Boo Boo” nawet jeśli imponująca, to wciąż tylko dziecięca igraszka. Może to malkontenckie jęki, ale co tam, znamy się od dziś: Chaz daj coś na miarę „Causers Of This”. A czy miałem good time? No ziom, jak zawsze.

Patryk Weiss (23 sierpnia 2017)

Oceny

Michał Weicher: 8/10
Piotr Szwed: 8/10
Wojciech Michalski: 8/10
Średnia z 3 ocen: 8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także