Ocena: 8

Sorja Morja

Sorja

Okładka Sorja Morja - Sorja

[Thin Man Records; 21 kwietnia 2017]

„Soria Moria” to jeden z najbardziej poruszających momentów *dewastującej* emocjonalnie płyty Mount Eerie, „A Crow Looked at Me”, wydanej zaledwie miesiąc przed ukazaniem się przedmiotu tej recenzji. Pod wpływem wiszącego w Muzeum Narodowym w Oslo tytułowego malowidła (ilustrującego znaną norweską baśń), Elverum sugestywnie uzewnętrznia swoją żałobę po stracie małżonki. Proces wychodzenia z depresji przedstawia jako długą, acz niesprecyzowaną, samotną podróż do jawiącego się gdzieś na horyzoncie osobniczego ukojenia. Doświadczenie unikalne dla każdego pogrążonego w smutku pielgrzyma.

Sorja Morja zaś to polski duet, który też śpiewa o śmierci, formalnie jednak sytuując się na drugim biegunie. Aranżacje na ich płycie wprawdzie też są skromne (choć ciągle mniej, niż u radykalnie ascetycznego Elveruma), ale już pod względem formy treści stawia się tu na koncepcję skrajnie przeciwną. W miejsce wylewnych storytellingów – lakoniczne minimum słów-kluczy (koniec świata / zombie, islam, śmierć). Teksty Sorji to zawsze niezwykle zgrabne komunikaty złożone z idealnie wycyzelowanych (i całkiem przy tym oryginalnych) jednostek semantycznych. Czy to wtedy, gdy odzwierciedlają – nawet nie frustracje trzydziestolatków, a raczej – pogodzenie się z mrokami dorosłości i zadomowienie się w nich, poszukiwanie komfortu w tym, co nieuniknione. Czy właśnie kiedy operują wspomnianą nekro-symboliką z pewnym słodko-gorzkim, perwersyjnym luzem (vide figlarny kościotrupek w rogu okładki) i specyficzną, może nieomal ludową czułością. Nie zawsze są to treści podawane metodą kawa na ławę, co nie zmienia faktu, że rzucanie przez wokalistów tymi lapidarnymi hasłami wzmaga czynnik najistotniejszy w obecnej inkarnacji duetu, czyli – uwaga, słowo-klucz – *klarowność*.

No bo właśnie. Dużym zaskoczeniem może być zmiana stylistyczna, jaką zanotował ten projekt w stosunku do tych kilku piosenek, które mogliśmy sporadycznie poznawać przez ostatnie pięć lat. Zmiana szczególna, która na papierze jawić się może jako regres, ale – umówmy się – co najwyżej dla kogoś, kto w kategoriach regresu odbiera twórczość takich mniej znanych kapelek jak Talk Talk, Japan czy – dajmy na to – These New Puritans. Transformacja Sorji oparta jest bowiem na figurze elipsy i zakłada redukcję środków wyrazu nieomal do koniecznego minimum. W efekcie kapitalna autorska wizja domowego synthpopu podszytego sentymentem za wczesnym Papa Dance została zastąpiona – kto wie, czy nie kapitalną jeszcze bardziej – autorską wizją piosenki (muzyki?) po prostu. Zaryzykuję jeszcze jedną analogię – przykład Scritti Politti; zespołu, którego kariera przedalbumowa tak diametralnie różni się od tej – by tak rzec – legalnej. Wprawdzie ostateczny artystyczny peak Greena Gartside’a to produkcja w porównaniu do „Sorji” zdecydowanie bardziej bombastyczna, ale przede wszystkim pamiętajmy tutaj o piosenkach – zwartych formach słowno-muzycznych. W tej kwestii obie sytuacje łączy ewidentny rozwój.

Ten pozorny regres wynika z postawienia na wspominany przy okazji tekstów minimalizm również w temacie aranżacji. Mamy tu w zasadzie tylko gitarę i bas + bębny (programowane), gdzieniegdzie inkrustowane klawiszowymi niuansikami, przy czym, kiedy trzeba, duet nie boi się kreatywnie zagrać i ciszą. Mimo tego – tak ekstremalnego, jak subtelnego – manifestu sprzeciwu wobec fajerwerków, zespołowi udaje się osiągać rezultaty jakimś cudem ogromnie efektowne. Siłą tego krótkiego albumu są bowiem wzmiankowane kompozycje – oparte na często nietuzinkowych rozwiązaniach, których dziwność tylko podbijana jest przez skromny inwentarz narzędzi wykorzystywanych do ich realizacji. Momentami w istocie zadziwia umiejętność stworzenia zaskakującej harmonii nawet przy wykorzystaniu pojedynczych dźwięków gitary i basu czy zaledwie dwóch wokali.

Co zdumiewa jeszcze bardziej, to rodzaj głosów konstytuujących te progresyjne osobliwości: bezpretensjonalne, nieśmiałe wręcz podśpiewywanie pod nosem, o frazowaniu w zgoła – no diss – przedszkolnej manierze (co tyczy się głównie Ewy Sadowskiej). Cały paradoks tkwi w tym, że tym właśnie sposobem, niby od niechcenia, śpiewane są tu diabelsko skomplikowane obiegi melodyczne, dalekie od instynktownych nucanek do golenia. Jest coś niebywale cwaniackiego w tej strategii zwodzenia słuchacza iluzją beztroskiego grania ładnych pioseneczek i jednoczesnego przemycania w ich obrębie wysoce erudycyjnych pomysłów. Rodzaj odwrotnej szarlatanerii.

Żeby nie być źle zrozumianym dodam, że strasznie mi się ten koncept podoba. Oto ludzie bez warsztatu wykonawczego jako takiego piszą, a następnie wykonują tak złożone rzeczy, nie siląc się na perfekcję. Okazuje się bowiem, że na „Sorji” także pod względem performatywnych skillsów minimum okazuje się wystarczające, by dostarczyć maksymalnego zaangażowania. Wyczuwalne w delivery tych linijek pełne skupienie rachitycznych wokalistów potrafi być autentycznie rozczulające – staje się nośnikiem ambiwalentnego klimatu uroczej spinki na swój sposób kreującej chill. Uwydatnione jest to dodatkowo na koncertach grupy, gdzie ewidentne już kiksy i fałsze zdarzają się – przyznajmy to sobie – nagminnie. Jednak jeśli pojmiemy koncept, pogodzimy się z nim (a następnie najpewniej szczerze się w nim zakochamy), z pełnym przekonaniem uznamy, że wcale nie wypada to boleśnie. Wręcz przeciwnie – staje się istotnym katalizatorem emocji. Do dziś wspominam, jak z autentycznym przejęciem słuchałem niedoskonałego wykonania paranoicznej elegii „Coś nad Tobą czuwa” na koncercie w poznańskim Psie.

Sorja Morja budować więc może wrażenie DIY, jednak bez sięgania po środki typowo punkowe. Trudno wszak za takie uznać pedantyczne wycyzelowanie i uporządkowanie materiału, z jakimi mamy tu do czynienia. Wracając do przywoływanej na wstępie klarowności, łatwo wyobrazić sobie te utwory jako konstrukcje z klocków Lego, w których każdy element ma swoje konkretnie przypisane miejsce (co tylko potęguje to wdzięczne frazowanie od linijki), ale też – jak w Lego – możemy go sobie wyraźnie wyodrębnić w głowie (tu propsy dla realizatora, Michała Kupicza). Jest w tym jakaś matematyka, czy – pozostając w duchu precyzji – geometria. Pojawiające się tu i ówdzie mathrockowe zagrywki chyba nie wzięły się wszak znikąd.

Jędrzej Szymanowski (27 lipca 2017)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 8/10
Marcin Małecki: 8/10
Michał Weicher: 8/10
Piotr Szwed: 7/10
Paweł Ćwikliński: 4/10
Średnia z 5 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: tsrp
[14 sierpnia 2017]
O co chodzi z tymi nagminnie używanymi wielkimi literami
Gość: sd
[13 sierpnia 2017]
akurat w Dwutygodniku jest wielu Waszych znajomych
Gość: jjsz
[10 sierpnia 2017]
Potwierdzam, nie znam członków. Przyznam przy okazji, że owszem - spotkałem się nawet z reakcjami negatywnymi w rozmowach z ludźmi, ale jak udowadnia Piotrek Szwed, KRYTYCY SĄ JEDNOGŁOŚNI.
Gość: szwed
[7 sierpnia 2017]
Podobną opinię do naszej wyrażał: Dwutygodnik, 1 uchem 1 okiem, Jacek Świąder w Wyborczej... Sorja Morja albo mają tak dużo znajomych, albo, co sugeruję, ta płyta jednak marna nie jest.
Gość: Krol
[6 sierpnia 2017]
Zakładam, że to jacyś Wasi znajomi, bo inaczej nie jestem w stanie zrozumieć tak wysokiej oceny dla tak marnej płyty.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także