Au Revoir Borealis
Tienken [EP]
[(self released); 2001]
"Tienken" wydany został na przełomie 2001 i 2002 roku. Od tego czasu ani widu, ani słychu o grupie Au Revoir Borealis. Od niedawna jednak na ich oficjalnej stronie internetowej zaczęły ukazywać się skrótowe notki o postępie w procesie nagrywania płyty długogrającej. Jej premiera planowana jest na koniec 2003 lub początek 2004 roku. To dobra okazja, by zapoznać się z pierwszym wydawnictwem tej grupy.
Brzmienie ARB przywodzi na myśl melanż Sigur Ros z Meanwhile, Back In Communist Russia. Kobiecy wokal (Stephanie Halpert) współgra z poetyckim tekstami, świetnie wtapia się w subtelne brzmienie melodii. Emocje są dość stonowane, nie ma tu miejsca na agresję czy wściekłe uderzenia gitar. Odkryjemy natomiast dużo impresji folkowych oraz wiele eksperymentalnych rozwiązań, z wykorzystaniem elektroniki włącznie. Delikatne muśnięcia gitar, senne uderzenia bębnów, psychodeliczne pogłosy w tle... Brzmienie doprawdy magiczne. Każdy dźwięk pełni tutaj swoją rolę, każdy jest niezbęną częścią składową całości.
Na krążku znajduje się osiem utworów, w tym dwa kawałki live. Fanom tego rodzaju muzyki proponuję zapoznać się z całością materiału. Lecz nawet dla tych, którzy na co dzień przechodzą obok takich wydawnictw obojętnie, wręcz obowiązkiem jest wysłuchanie "Heavens Downward", "Blissfield" i "Walodrf Theft". To po prostu dobre (choć niedocenione) piosenki. Etykietką albumu mogłyby stać się słowa "Heavens Downward" - przeciągane, melancholijne I can loose myself in this. Wyrywając z kontekstu ten wers można powiedzieć, że Stephanie ma rację. W Tienken można się bowiem zatracić, szczególnie, że na zgłębienie treści EP-ki potrzeba znacznie więcej czasu i wysiłku niż w przypadku większości wydawnictw obecnych na rynku. Idealny dla wrażliwych osób, którym do pełni szczęścia wystarcza czasami jeden wieczór w domowym zaciszu z dobrą płytą w odtwarzaczu.
Zainteresować może jeden na pozór mało istotny fakt - otóż "Tienken" wydany został wspólnymi siłami członków zespołu, bez pośrednictwa żadnej wytwórni. O ile można tylko podziwiać samozaparcie i poświęcenie muzyków, o tyle aranżacyjne braki i techniczne niedoskonałości (wynikające zapewne z braku odpowiednio dobrego zaplecza studyjnego) dają o sobie znać dość często (niezamierzone szumy, pourywane dźwięki). Jednak wziąwszy pod uwagę ciężkie warunki pracy artystów można powiedzieć, że wychodzą z tej opresji obronną ręką. Z pewnością należy im się szacunek: to rzadkość, by grupa bez kontraktu podpisanego z wielką wytwórnią zdobyła tak duży (stosunkowo) rozgłos. Czekamy na longplay.
PS. Spotkałem się z dwiema wersjami tej EP-ki. Jedna z nich nie zawiera utworów "Blissfield", "Say Agatha" oraz koncertowej wersji "Monolith".