Ocena: 7

Wiry

2017

Okładka Wiry - 2017

[Dreamland Syndicate; 1 maja 2017]

Za warszawskimi Wirami stoi Grzegorz Wiernicki – niektórym na pewno znany z nieistniejącego już surfowego The Phantoms oraz garażowego Wild Books, którzy właśnie wydali drugi album. W The Phantoms było ich czterech, w Wild Books dwóch, natomiast Wiry to już sam Wiernicki – nie licząc Łukasza Ciszaka, który fantastycznie zmiksował „2017”. Zalążek Wirów jest prosty - Wiernicki wziął swojego Jaguara i garść efektów, po czym zamknął się w ciasnym pomieszczeniu i trzymając się prostych rytmów, ponakładał na siebie kolejne warstwy nagrania, oddając się tym samym gorączkowej medytacji (zamierzony oksymoron) nad sobą i swoimi muzycznymi korzeniami. I chociaż nie mam bladego pojęcia, czy taki był zamysł, to nie mógł tych korzeni wyraziściej podkreślić.

W Wirach wokal potraktowany został jako równorzędny instrument i ulega tym samym przesterowaniom i pogłosom co cała reszta. Oznacza to, że ledwo go słychać, co tylko zasila perwersyjną jakość minimal-wave'u prosto z krypty - a tak właśnie brzmi ten album. Nie zgadzam się jednak z recenzentem Nowej Muzyki, że „2017” jest w jakikolwiek sposób zimne. Jest szarawe i zakurzone, to prawda, tak ja szarawa i zakurzona jest piwnica, ale właśnie na przekór silniejszej obecności technologii jest bardzo chałupnicze, żywotne, iskrzące, niewykalkulowane. Mimo samplowania większości partii, utwory nie noszą nawet wyraźnych znamion plądrofonii. Nieco bardziej odhumanizowany klimat pojawia się dopiero pod koniec albumu – w duchologicznych „I tak” i „Błache”. Wiry nie są jednak jakimś eksperymentalnym odpałem, odcinającym się estetycznie od materiału, który biorą na warsztat.

Większość numerów z „2017” - „Nie ma mnie”, „Tańcz”, „Wiry”, „Bez głosu” - to na dobrą sprawę nadal surf rock, rockabilly, czy po prostu stary rock'n'roll. Czy otwierające „Nie ma mnie” nie oddaje wspaniale vibe'u tego nieco bardziej egzotycznego surfu, a nawet kambodżańskiego khmer rocka? Czy doskonały, jakby zasypany piaskiem cover „Przestań śnić” Brygady Kryzys nie uwydatnia jednego z fajniejszych riffów w historii polskiej muzyki? Wiry to rock'n'roll eksperymentujący, ale eksperymentujący sam ze sobą, rzucający sobie wyzwanie jako gatunek. Rock'n'roll wspomagany, minimalistyczny i metronomicznie nakręcony, ale przez wyeksponowanie kluczowych elementów w pewnym sensie bardziej esencjonalny niż gatunkowe oryginały, a już na pewno esencjonalny na nowo. Spieszę z wyjaśnieniem.

Wiernicki pewne zadania powierzył sprzętom opóźniającym, powtarzającym, utrwalającym i zniekształcającym dźwięki, dzięki czemu regularność, plemienna transowość, potencjał nieskończoności i prymitywistyczna szorstkość – efekty, które The Velvet Underground majstrowali już przecież na żywca w „Sister Ray” – są osiągane łatwiej, pozostawiając miejsce na interesujące przekształcenia kolejno nakładanych warstw. Podobnie jednak jak Suicide (z którymi Wiry mają wiele wspólnego, najbardziej słychać to w „Kłaniam się”) pod płaszczem proto-electro grali tak naprawdę rockabilly na czasy punka, o radykalnie podwyższonym stężeniu tego malarycznego obłąkania, które w latach 50. mieli już w swoim krwiobiegu The Phantom, Charlie Feathers i tuzy innych śWirów, tak i Wiry pod przykrywką minimal-wave'u wyciskają żywicę z gatunków bliskich Wiernickiemu. Jeśli zapętlaliście sobie kiedyś fragmenty utworów Bo Diddleya, bo czuliście, że to właśnie ten jeden surowy riff jest tym, co najważniejsze, to na pewno skumacie, że Wiry, pomimo zakłócających trzasków i szumów, to właściwie eksperyment eksponujący rock'n'rollowość, a nie ją dekonstruujący.

Projekt wycinający esencję z Bo Diddleya zresztą powstał – w zeszłym roku Emmett Kelly i Jim White (Dirty Three, Venom P. Stinger) jako duet The Double nagrali 40-minutowy numer, w którym słychać niemal tylko zacinanie jednego akordu oraz dzikie bębnienie. Zmianom ulegają tam jedynie akcenty. Album zasiał ciekawy ferment metodologiczny, wywołując do tablicy zarówno rock'n'rollowców, jak i fanów Alana Lichta czy modernistycznych kompozycji totalnych. Przede wszystkim jednak udowodnił, że to w gruncie rzeczy bywają ci sami ludzie. Wiry nie rzucają się co prawda na tak epicko zakrojony projekt, ale z The Double łączą ich dwie rzeczy – szczątkowość rocka, zupełnie jednak wystarczająca, by go rozpoznać i uznać, oraz fakt, że mogą trafiać do bardzo szerokiego targetu.

Dlatego właśnie „2017” ma dla mnie tyle samo wspólnego z ciepło analogowym, choć i mocno autystycznym minimal-wave'em wczesnego Johna Bendera, co z „The Legendary Guitar Amp Tapes” The Velvet Underground - mowa o bootlegowych nagraniach z The Boston Tea Party, w których jedyną manipulacją było ustawienie się fana z rejestratorem na wprost wzmacniacza Lou Reeda, wobec czego reszta zespołu jest ledwo słyszalna. To jednak wystarczyło, by zupełnie zmienić perspektywę całości i wyeksponować jedną osobę, jeden element oraz – w związku z głośnym, brudnym, ale bardzo repetytywnym stylem gry Reeda – jeden z kluczowych trików rock'n'rolla. Julian Cope powiedział, że na tych nagraniach powstaje electronic roar. Elektroniczny znaczy tu nie tyle gitarowy, co związany z elektronicznym wyładowaniem całego sprzętu. I w tę szeroką, pięknie fetyszystyczną definicję elektronicznego ryku Wiry wpasowują się idealnie.

Wiernicki w Wirach przypomina tym samym tych twórców muzyki garażowej, którzy z czasem zaczęli ją jedną nogą przekraczać, nigdy jednak nie wychodząc z niej całkowicie – jak Dan Melchior czy Lemmy Caution (Black Time, Midnight Mines). I choć nie jestem pewien, czy konceptem Wirów zajarałby się okładkowy Fibonacci, to wspomniani już Lou Reed i Alan Vega w swoim czasie pewnie chętnie trzasnęliby z Wiernickim split album.

Daj się ponieść Wirom

Karol Paczkowski (2 czerwca 2017)

Oceny

Karol Paczkowski: 8/10
Piotr Szwed: 7/10
Michał Weicher: 6/10
Średnia z 3 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także