Mastodon
Emperor of Sand
[Reprise Records; 31 marca 2017]
Znacie może to uczucie, gdy po tych wszystkich „Diunach” i „Silmarillionach” macie nagle kontakt z nieporadnie napisaną fantastyką, która wyszła spod pióra znudzonego lekcją matematyki gimnazjalisty? Oklepane i dobrze znane schematy fabularne, przesadna ilość głosek „v” i „l” w nazewnictwie i imionach, zaś w stylu pewnie niewiele więcej ponad standardowego Sapkowskiego. A samo opowiadanie zapewne nabazgrane na niedbale wyrwanej kartce w kratkę, albo wytrwale pisane po nocach i (obowiązkowo) wrzucone na bloga, który nie zaznał nigdy wzroku innego śmiertelnika niż jego autor. W podobną spiralę banału wpadł Mastodon. Po tych wszystkich Deathspell Omegach i Burzumach mam nagle kontakt z nieporadnie zagranym metalem, który narodził się na sesjach nagraniowych zespołu znużonego lekcjami danymi przez mistrzów gatunku. Oklepane i dobrze znane schematy kompozycyjne, przesadna ilość efekciarskich riffów, a w domu wokalisty pewnie debiutancki album Celtic Frost zatrzymany na trzeciej ścieżce, bo dalej się Mastodonowi nie chciało absorbować klimatu świetnego debiutu Szwajcarów. A sama płyta… no, akurat nagrana porządnie i licznych odbiorców również ma. Porządna produkcja i fanbase to jednak sprawa mniejszej wagi niż artystyczna wartość materiału – „Emperor of Sand” na tym froncie zaś pada.
Nie odmawiam zespołowi niezwykle pomysłowego podejścia do konwencji, które jest kluczowym elementem budującym nastroje ich kolejnych płyt. Oscylujący wokół tematyki morskich łowów i nawiązujący do Moby Dicka już samą okładką „Leviathan” nasuwa na myśl flirty z literacką symboliką, jakich dopuszczało się m.in. Rainbow tworząc swoje klasyczne „Rising”. Nie odmawiam im także zbudowania własnej tradycji, wszak zespół grający od początku tego millenium zasługuje na miano „starych metalowych dziadów” (w pozytywnym sensie, ma się rozumieć). Ale to, co te stare metalowe dziady przygotowały na rok 2017 jest… no, nudne, po prostu. Nudne strasznie. „Emperor of Sand” mogłoby być równie dobrze jednym wielkim, mętnym utworem-molochem, przez który słuchacz musi się najpierw próbować wszelkimi siłami przebijać, by po kilkunastu minutach zrezygnowanego przerzucania wzrokiem na prawo i lewo zaznać ukojenia w wcale nie najgorszym finale („Jaguar God” to jedyny song, który na tej płycie naprawdę daje radę, tytułów reszty niestety z oczywistych przyczyn nie pamiętam). Niekiedy ze szponów monotonii próbuje znużoną ofiarę Piaskowego Imperatora wyrwać jakaś szaleńcza mathrockowość i gdzieniegdzie naprawdę efektowne wokale Troya Sandersa. Szybko jednak można się zorientować, że tak naprawdę wpadliśmy w rytmiczną pułapkę, bo pozornie bezpieczny grunt pod nogami zaczynają zmiękczać ruchome piaski powtarzalności.
Dlatego też zamiast podejmować próby walki z tą ospałą bestią, lepiej posłuchać Celtic Frost. I poczytać przy tym „Diunę”, czy też „Silmarillion”, co dusza zapragnie.
Komentarze
[4 maja 2017]
[3 maja 2017]
PS. Podejrzana ta podjara Celtic Frost.
[2 maja 2017]
[2 maja 2017]