The Dobie/Mądry Project
Body Up
[Requiem Records; 4 stycznia 2017]
Wiele znaków na niebie i ziemi mówi nam, że żyjemy w czasach zwrotu minimalistycznego. Jednak pasmo sukcesów płyt Wacława Zimpla, Lotto, LAM, New Rome, które sprawiło, że nazwa wytwórni Instant Classic stała się niemalże spełniającym się proroctwem, może łatwo zamienić się z manierę. Mikołaj Trzaska mówił niedawno w rozmowie z Piotrem Strzemiecznym: „Ostatnio narodził się pewien nurt [...], w którym młodzież gra muzykę improwizowaną, ale jednocześnie bardzo łatwą. Już nie porusza zagadnień procesów twórczych, jest raczej stylem. Nie będę wymieniał nazwisk, ale dla mnie to jest pewien rodzaj popu improwizowanego, w którym wszystko się ładnie układa, płynie, jest ugrzecznione z dużą ilością pogłosu”. W opinii Trzaski, jeśli dobrze ją odczytuję, widzę przestrogę, którą można wyrazić następującym zdaniem: nie dajmy się bezrefleksyjnie ponieść idei, jaką niesie ze sobą hasło mniej znaczy więcej, czasem mniej po prostu... znaczy mniej.
Na albumie The Dobie/Mądry Project obowiązuje inna zasada: więcej znaczy więcej. Jonathan Dobie (gitarzysta znany m.in. ze współpracy z Rafałem Gorzyckim, grający wcześniej w Sonicphonics czy Pieces of Brain) oraz Tomasz Mądry (producent kojarzony przede wszystkim z projektami Starsplanesandcircles i A Sea Ov Smoke), nawiązali współpracę z ogromną ilością muzyków (Amy Knoles Dan Maurer, Alex Maguire, Adrian Northover, Mauro Sambo, Brad Smarjesse, Robert Iwanik), by korespondencyjnie stworzyć coś, co nazwano Orkiestrą Solowych Improwizatorów. Twórcy wysyłali swoje nagrania, urywki, fragmenty, ścieżki, z których dźwiękową mapę układali Dobie, Mądry oraz współproducent albumu, Łukasz Józef Myszkowski. „Body Up” to kolos stojący na tak wielu nogach, że mogłyby one się poplątać i doprowadzić do upadku, jednak konstrukcja wygląda naprawdę bardzo stabilnie.
Słuchając tej płyty ma się wrażenie wertowania palimpsestu, w którym słowa i znaczenie nakładają się na siebie, dopełniając się i uzupełniając. Stoimy tutaj, tak jak przedstawiony na okładce rowerzysta, na krawędzi mroku, w którym trudno się odnaleźć, przytłacza bogactwo wrażeń rozpoznawanych po omacku, ale to zagubienie naprawdę jest przyjemne. Gdy powtarzające się mechaniczne dźwięki stają się tłem do brzmiącej mocno orientalnie saksofonowej improwizacji, ambientowa jednostajność pięknie współgra z nerwowymi, szarpanymi gitarowymi zagrywkami; cały czas towarzyszą nam kolejne emocje, wrażenia, ale i pytania. Czy to, co słyszymy, jest odkształconym saksofonem, a może przepuszczonymi przez studyjny filtr nagraniami terenowymi? Otacza nas stukot maszyn – zaraz, zaraz, to chyba jednak po prostu poddana elektronicznej obróbce perkusja? Czego tak naprawdę słuchamy? Co składa się na ten dźwiękowy przestwór? Nieważne. Jasne jest tylko to, że ten ciemny, gęsty, cóż, że momentami nieco chaotyczny album, zapewnia naprawdę intensywne doznania.