Andrzej Nowak
Cocktail Paint
[Dunno; 31 czerwca 2016]
Ten album wyszedł już jakiś czas temu, ale miałam ciężki orzech do zgryzienia jak i czy o nim pisać (no dobra, bez przesady, to tylko recenzja i jeszcze pomiędzy były wakacje, zepsuła mi się klawiatura itd.; poza tym „teoretycznie” to on powinien wyjść gdzieś w 1994 roku - czuję się usprawiedliwiona). Do tego mimo niebywałej i dziwacznej urody tego wydawnictwa jakoś nie spotkałam się z jego szerszymi omówieniami. Szkoda, bo na „Cocktail Paint” mamy do czynienia z muzyką elektroniczną, ale zagraną na komputerach „z epoki”. Mimo dość niepozornego rozpoczęcia pierwszego „Roses” już po kilku minutach wiadomo, że tych utworach jest coś groteskowego i to nie wynika wyłącznie używania „przestarzałych” technologii. Oczywiście, w „Goodbye Flute” czy w „Don’t Talk Now” jest wzbudzający współczucie swoim żałosnym brzmieniem syntetyczny flet. Ale też gdy w połowie „We Need A Simple Way” pojawia się kolejny motyw, można mieć wrażenie, że mógłby zagrać w jakieś starej grze w momencie porażki. „Lo”, jak wiemy z dokumentu Herzoga, było pierwszym komunikatem wysłanym przez internet - stąd w utworze o tym tytule słychać trochę „rozwalony”, ale jednak, charakterystyczny sygnał łączenia się z siecią z czasów, gdy modemy były na impulsy. Niby wtedy świeża sprawa, a już czuć nieco ironiczny ton. O co chodzi?
Postawię sprawę jasno - wydaje mi się, a nawet jestem pewna, że za tym wydawnictwem stoi inny twórca niż ten podpisany i że wcale nie powstało ono tak dawno temu. Nie widzę jednak potrzeby umieszczania w moim tekście informacji kim on jest, bo a) to nie jest taki trudny rebus, na co dowodem może być fakt, że wszystkie osoby, którym puszczałam fragmenty bez żadnych wcześniejszych sugestii od razu identyfikowały styl X; b) sam fakt, że płyta została wydana w taki a nie inny sposób sugeruje, że nie należy go rozważać w kontekście innych nagrań X. Nie powinno się też brać pod uwagę obecnej sytuacji w muzyce, bo jako czas, w którym powstała płyta podano okres 1987 - 1994.
Mogłabym grać w tę grę, ale ponieważ w całym koncepcie Andrzeja Nowaka brakuje mi trochę podsycania mitologii przez wytwórnię. Może to jej nonszalancja w działaniach promocyjnych, ale życzliwie zakładam, że tak ma być, że ten kto się domyśla, ma się domyślać - udało mi się tylko doczytać, że to soundtrack do animacji z lat 90., co potęguje tylko podejrzenia, że to wszystko jest grubymi nićmi szyte. To podobna sytuacja do tajemnicy Poliszynela, że Jan Jelinek nagrywa jako wymyślona kompozytorka Ursula Bogner. Nie mówiąc już o licznych przypadkach literackich, z czego chyba moim ulubionym jest Raymond Queneau jako Sally Mary.
Po co twórcom takie alter ego? Zdaje się, że zwykle chodzi o oddzielenie jakiegoś etapu swojej twórczości od reszty, zaznaczenia pewnej odrębności. Inna sprawa to (auto)cenzura - strach przed oceną innych, szczególnie jeśli mamy do czynienia z czymś kontrowersyjnym, pionierskim itd. No i kolejny wielki powód, czyli presja. Rynek muzyczny, wydawniczy, przemysł filmowy - wszystko opiera się na wyrobieniu sobie marki i kuciu żelaza póki gorące.
Muzyka ma też to do siebie, że z natury jest bardziej ulotna niż inne sztuki, a biorąc pod uwagę jej dzisiejszą łatwą dostępność ludzie nawet jak słuchają nowych płyt to często szybko o nich zapominają, bo już mają coś nowego w odtwarzaczu. Kilka sezonów się pojeździ po festiwalach i potem nagle ktoś znika, niby coś wydaje, ale ciężko znaleźć gdzieś o tym wzmiankę poza Facebookiem artysty czy jego wytwórni. Jego muzyka wydaje się „niedzisiejsza”, nie wpisuje się w obecnie tendencje. A składnikiem tej presji jest też po prostu trema. Jeśli ktoś coś ma na swoim koncie, zwykle musi się mierzyć z oczekiwaniami odbiorców. To wszystko wywołuje spore ciśnienie, które sprawiło, że nie usłyszeliśmy prawdopodobnie wielu wspaniałych albumów muzyków zbyt wrażliwych, by sobie z tym poradzić. Stąd nie dziwi mnie, że ktoś próbuje znaleźć sposób by „przechytrzyć system” np. wydając swój album anonimowo pod pseudonimem w wytwórni mającej dystrybucję w większości liczących się internetowych sklepów winylowych.
To też może być oczywiście forma żartu. Albo i to, i wszystko, co powyżej napisałam jest prawdą. „Cocktail Paint” odbieram w dużej mierze jako album, a może nawet projekt pogrywający z pojęciem aktualności w muzyce. Wręcz nabijający się z pogoni za nowością, co o dziwo sprawia, że sam, mimo zastosowania elektronicznych archaizmów, brzmi nie tylko świeżo, a jedynie w swoim rodzaju. Stąd czas, w którym powstał wydaje się nie tak istotny - jako album archiwalny byłby sposób równie pionierski, co będąc współczesnym, tylko że w pierwszym wypadku imponowałaby biegłość technologiczna a w drugim niestandardowe, nieco ironiczne podejście do muzyki komputerowej.
Niewykluczone też, że wszystko co napisałam jest nieprawdą - w końcu w Polsce jest nieskończenie wielu Nowaków, zapewne wielu z nich ma na imię Andrzej, włącznie z historykiem i gitarzystą TSA. Któryś z nich pewnie mógł nagrać tę niezwykłą płytę.
Komentarze
[9 listopada 2016]
[9 listopada 2016]
[9 listopada 2016]
[7 listopada 2016]