Ocena: 3

Inc. No World

As Light As Light

Okładka Inc. No World - As Light As Light

[No World Recordings; 16 Sep 2016]

Ktoś mi przedstawia na imprezie gościa, a ten typ z miejsca zaczyna opowiadać, jak to właśnie wrócił z tygodniowego pobytu pod wschodnią granicą, gdzie fotografował wsie popegeerowskie i nocował u ludzi. Rzecz się dzieje w klubokawiarni. Gość brodzi wzrokiem obok mnie, jakby mu się obraz w głowie przeskalował, a ja mam ochotę złapać go za fraki, potrząsnąć nim porządnie i wychrypieć: Stary, powiedz wreszcie coś PRAWDZIWEGO.

Znacie to uczucie?

Ono towarzyszy słuchaniu tej płyty.

Odkąd piszę o muzyce – będzie już dziesięć lat – żaden artysta nie zawiódł bardziej. Jasne, Tigercity nie unieśli formatu longplaya, Diogenes Club w zasadzie skończyli się przed jego wydaniem, a Dorgas zaraz po. Ale dopiero historia Inc., Teen Inc. czy jakkolwiek się teraz nazywają, wygląda na regres totalny. Ci kolesie robią to z tak przejrzystą konsekwencją, że, niech im będzie, są w tym wręcz perwersyjni. Zaczęli od artpopowego singla „Fountains/Friend Of The Night” w 2010 roku, by od muzyki autentycznie poruszającej w łączeniu geometrycznych, gitarowych figur z nastoletnim rozedrganiem na granicy szlochu przejść do kawiarnianego uwiądu „As Light As Light”. To było jak preparowanie wciąż żywego organizmu – kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze bracia Andrew i Daniel Aged topili ten projekt w formalinie, by wszystko co w nim kreatywne, niespokojne i pełne temperamentu unieruchomić na podobieństwo jakiegoś dobrze zakonserwowanego trupa. Można się było nabrać. Ziejącą monotonię „no world” sprzed trzech lat tłumaczyć intymnością komunikatu, a oszczędność kompozycji – soulową proweniencja materiału. A potem człowiek szedł na to do warszawskiego Basenu, koncert trwał może z godzinę, ale już po kwadransie wszyscy, łącznie z gwiazdami wieczoru, byli tak znudzeni i zblazowani, że zamiast uczestniczyć w wydarzeniu, siadało się pod przeciwległą ścianą, byle dalej od sceny – żeby piosenki nie przeszkadzały w rozmowach. A że bilety kosztowały sześćdziesiąt złotych, nie wypadało się po prostu zawinąć do domu.

Ale dość już tego. To że nie czuć smrodu, nie znaczy, że nic nie zdechło. Breżniew w ostatnich latach też odbierał defilady. Takoż i bracia Aged: tu ułożą zgrabną melodyczną pętelkę jak w „The Wheel”, tam dosztukują składnik spoza rejestru stylistycznego jak gitara slide w „In Love”, która dość nieoczekiwanie kieruje inkowego snuja na terytorium country-rocka. W ten sposób starają się detalami odwrócić uwagę od szerokiego planu. Bo w szerokim planie nie dzieje się nic.

Nie dalej jak parę dni temu Michał Weicher pisał na tych łamach, że AlunaGeorge, inny świeży głos w sprawie alt-r&b, przekształcili się na „I Remember” w twór gładko wpasowujący się w plejlistę radia Eska. Tu w zasadzie mamy do czynienia z analogicznym przykrawaniem, nawet jeśli komercyjne zapędy sensu stricto są inc. no world obce. Muzyka duetu została sformatowana tak jak jego nazwa. Kto próbował dowiedzieć się o Inc. czegoś więcej, pamięta jak niewdzięczne to było zadanie. Na zapytanie „inc.” wyszukiwarka zwraca 3 400 000 000 wyników. Więc bracia Aged dopisali do trzyliterowego skrótu tytuł pierwszej płyty nie po to, aby jakoś zaakcentować nowy kierunek poszukiwań artystycznych, ale żeby się lepiej wstrzelić w algorytmy Google’a. Tak samo przykroili swoją twórczość, tyle że akurat w tym wypadku wektor zmian był odwrotny – zamiast dodawać, ujmowali. Cyzelowali te piosenki z zamiarem – świadomym czy nie, nie ważne – wstrzelenia się w jakiś raczej wyobrażony niż prawdziwy wzorzec niebieskookiego hipsterskiego soulu, który można otagować hasłami #wrażliwość, #e-papierosy, #sandiegoinblack&white. To jest muzyka nie do wind, ale do klubokawiarni. To jest muzyka, która ma uwiarygodnić idiotyczny stereotyp „podwójnego latte na sojowym”. Zwykle się tak pisało o pewnej kłamliwej wizji alternatywy, bo publicystyka dobrze znosi uproszczenia. A teraz inc. no world je biorą i przeszczepiają na grunt rzeczywistości jako prawdziwe przejawy postawy niezależnej. Oszaleć można.

I jeszcze ten pozór produkcji najwyższej klasy artystycznej: blaza, która udaje namysł; monotonia przebrana za powściągliwość; estetyzacja nudy jako dowód autentyzmu. Co ciekawe im bardziej „As Light As Light” stara się brzmieć intymnie i małokalibrowo, tym bardziej osuwa się w śmieszność. Taki współczesny prog rock stadionowy à rebours, maniera doprowadzona do pretensjonalności, z tą różnicą, że w tej przestrzeni audio nie istnieją niewygodne bodźce. W jakiej sprawie panowie stworzyli ten album? – W żadnej. Dawniej było przynajmniej wiadomo, że konformizm i nuda są apostołami przemysłu rozrywkowego, w tym sensie, że kapitał naprawdę wypalał z kultury niuanse. Teraz, w dobie wolności ograniczonej jedynie sukcesem crowdfundingu, okazuje się, że tych atrybutów nie można przypisać rynkowi, ale należy je zaliczyć w poczet wartości, które muzyka braci Aged reprezentuje wprost.

Nie oni jedni się w tym wyspecjalizowali. Ustaw dziś grupkę artystów niezależnych na małej przestrzeni, rzuć ogryzkiem jabłka i jest spora szansa, że trafisz w jakiegoś reżysera kina kontemplacyjnego, deephouse’owego didżeja czy, żeby daleko nie szukać, kandydatkę na nową FKA twigs. A jeśli wydaje ci się, że nie ma między nimi żadnych podobieństw, zastanów się jeszcze raz.

W tym miejscu człowiek zderza się znów z czymś tak wytartym i nieinteresującym, jak kategoria szczerości w muzyce, aby dojść do wniosku, że przez ostatnich kilka lat żył w kłamstwie. Wmawiano nam albo sami sobie wmawialiśmy, że szczerość nie ma znaczenia. Szczerość jako co? Popisy wokalne rodem z talent show? To rzeczywiście. Ale szczerość jako wierność swoim instynktom? Jako pierwiastek twórczy i prywatne obsesje? Nawet taki stereotypowo nieszczery utwór jak „Oh Patti” Scritti Politti, wydestylowany, wydepilowany do granic, jak o nim pisał Kuba Ambrożewski, stanowił w istocie zawartość tej szuflady, którą artysta na co dzień trzyma zamkniętą. I dlatego był tak fascynujący – i tak odrażający. Bo szczerość to condition sine qua non przedsięwzięcia i nawet najbłahszy dziennik pensjonarki staje się pasjonujący poprzez szczerość (Herbert, a raczej Tyrmand). Przykłady z historii pokazują oczywiście, że umarli też czasem mówią i niejednokrotnie właśnie w ich opowieści pobrzmiewa największa prawda.

Ale nie w tym przypadku.

Paweł Sajewicz (7 października 2016)

Oceny

Piotr Szwed: 4/10
Paweł Sajewicz: 3/10
Średnia z 2 ocen: 3,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Pablo
[12 października 2016]
No ja też bym z tym skończeniem nie przesadzał, ale fakt, że początki Diogenes były najlepsze. Propsy za odważny mocny tekst.
Gość: nie
[10 października 2016]
Diogenes Club się nigdy nie skończyli
Gość: mmmmm
[8 października 2016]
co te porcysiaki ze 6 kropka iles dali to nawet ja nie xD
Gość: szwed
[8 października 2016]
Wiemy, że banalne, ale sztuczne byłoby udawanie, że większość albumów to propozycje, które radykalnie targają naszymi emocjami i skłaniają do radykalnych ocen.
Gość: dakapo
[7 października 2016]
@numerolog Jeszcze bardziej banalne jest 7/10
Gość: numerolog
[7 października 2016]
nie słuchałem, ale ta trójka paradoksalnie zachęciła mnie do sprawdzenia albumu. niska ocena zawsze intryguje, w przeciwieństwie do oklepanego 6/10 ;taka dygresja
Gość: dakapo
[7 października 2016]
Genialna recenzja. Chyba przejdzie do historii

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także