Ocena: 8

Nick Cave & The Bad Seeds

Skeleton Tree

Okładka Nick Cave & The Bad Seeds - Skeleton Tree

[Bad Seeds Ltd.; 9 września 2016]

Jest taka scena pojawiająca się zaraz na początku „One More Time with Feeling”, do której recenzenci zarówno filmu, jak i albumu, o którego powstaniu on opowiada, właściwie się nie odwołują, bo mogłoby to popsuć narrację o szczerości, osobistym wymiarze sztuki, tragedii przeżywanej przez Cave'a - czyli o tym wszystkim, co stanowi esencję czysto emocjonalnego, powiedziałbym mocno tabloidowego przeżywania kultury. Widzimy lidera Bad Seeds jak przechadza się po pokoju, staje przed lustrem, zapina koszulę... Nagle słychać głos z offu: okazuje się, że ujęcie poszło nie tak, trzeba je powtórzyć. „Zrób to jeszcze raz z uczuciem, Nick” - słyszymy głos żartobliwie nawiązujący do potwornie poważnego przecież fragmentu tekstu „Magneto”. Co to ma być? Puszczanie oka w filmie o osobistej tragedii? Żarcik jako dobry punkt wyjścia do snucia wspomnień związanych ze śmiercią syna?

Pisząc o „Skeleton Tree” łatwo popaść w narrację o odsłaniającym prawdę o sobie artyście, wybebeszającym swój ból przed kamerą i studyjnymi mikrofonami. Wydaje mi się, że prawda (no dobrze, „prawda”) jest bardziej złożona. Odrzucam tezę o jakichś cynicznych zagraniach Cave'a, film i album widziałbym natomiast jako próbę autoanalizy, chęć przyjrzenia się sobie w bardzo wielu lustrach - muzycznym, filmowym, tekstowym, wynikającą z przekonania, że nie można od tak po prostu usiąść i „jeszcze raz z uczuciem” powzruszać ludzi smutnymi piosenkami. (ps)

Cave dzięki stworzeniu filmu dokumentalnego oddał mediom tylko tyle ze swojego życia prywatnego, ile sam chciał. W dodatku nie musi już odpowiadać na żadne pytania dotyczące muzyki, procesu powstawania utworów czy warstwy tekstowej albumu. Na temat tego albumu powiedział już wszystko. Długie ujęcia naznaczone ciszą, przerywane przemyśleniami Cave’a na temat życia i poszukiwania kreatywności w obliczu tragedii (tak naprawdę w filmie nienazwanej aż do samej końcówki obrazu) – tyle musi nam wystarczyć. Rozwijając tę ostatnią myśl, Cave w pewnym momencie stwierdza, że dramaty życiowe wcale nie powodują rozkwitu kreatywności – jest wręcz odwrotnie. I słuchając „Skeleton Tree”, chyba rozumiem, o co mu chodzi. (js)

Oczywiście, z jednej strony mamy ten romantyczny wzorzec – poeta jest twórczy, gdy jego życie jest wystarczająco tragiczne. W przypadku Cave’a jednak nie da się opowiedzieć historii o dramacie, który przywrócił nam Artystę. Muzycznie bowiem mamy do czynienia z kontynuacją dobrej passy widocznej już na poprzednim krążku. Był oczywiście taki czas, gdy lider Bad Seeds zdawał się ewidentnie zagubiony. „Boatman's Call” i „No More Shall We Part” to bardzo dobre albumy, które przyniosły ostateczną klasycyzację konwencji Cave’owskiej ballady. Potem miałem takie poczucie, że nasz bohater, mimo że cały czas był otoczony wianuszkiem pozytywnych recenzji, zaczął zdawać sobie sprawę, że zaczyna nagrywać numery w stylu samego siebie. Z tego też przecież wynikała ucieczka w Grindermana. Dajmy sobie spokój z wielkimi ambicjami – pograjmy znów rock and rolla. Tyle tylko że okazało się, że to także była ślepa uliczka, pod względem artystycznym prowadząca w stronę rejonów co najwyżej godnej przyzwoitości. Solidny sposób na kryzys wieku średniego.

Pamiętasz ostatni utwór z poprzedniej płyty Bad Seeds? „Push The Sky Away” to piękna piosenka. Oparta na syntezatorowym, delikatnym i klimatycznym podkładzie przenosi nas gdzieś daleko – w krainę tęsknoty, smutku, rozczarowania. Inaczej – prowadzi nas w te rejony, ale jednocześnie nas z nich wyprowadza. Gdzieś daleko widzimy światełko, czujemy, że to, co złe, przeminie. Utwór ten przywołuję tu nie bez powodu – nowa płyta muzycznie jest do niego bardzo podobna. Jednak klimat i teksty nie zwiastują już w bezpośredni sposób lepszego jutra – wręcz przeciwnie, zagrzebujemy się w tej depresyjnej matni jeszcze bardziej. Może jednak przy tak dużej tragedii to jedyna droga, aby porządnie przeżyć żałobę? Najnowsze dzieło Nicka Cave’a spełnia właśnie taką funkcję – jest pewnym katharsis. Bo drogi dalej już nie ma – można z niej tylko powrócić w stronę światła.

Rozpoczynający album „Jesus Alone”, który jest jednocześnie pierwszym singlem, to dobry reprezentant całego materiału. Niepokojący syntezatorowy podkład, czekające na swoją kolej, ukryte gdzieś w tle instrumenty smyczkowe i grający od czasu do czasu na pianinie kilka prostych dźwięków Cave. Gdzieś tam w tle majaczy kilka zapętlonych dźwięków, ledwie słyszalne perkusjonalia i odległy wokal Ellisa. I to wszystko, jeśli chodzi o muzykę. Stanowi ona zaledwie (albo aż) podkład dla pełnych mroku tekstów Cave’a („You're a distant memory in the mind of your creator / don't you see?”). Cave nie opowiada tu żadnych historii, nie bawi się w narrację. Stoi gdzieś daleko, obserwuje i snuje przesiąknięte ogromnym smutkiem wizje.

Jak zwykle na krawędzi pretensjonalności, ale rzeczywiście jest to ujmujące. Wydaje mi się, że Cave wzywa tego Jezusa, będącego trochę Małym Księciem, trochę każdym człowiekiem, trochę Synem Bożym, a trochę jego własnym synem, po to, by wyrazić potrzebę obecności. Fragment „Let us sit together in the dark until the moment comes” może się kojarzyć z jednym z moich ulubionych fragmentów Księgi Hioba: „Siedzieli z nim na ziemi siedem dni i siedem nocy, nikt nie wyrzekł słowa, bo widzieli ogrom jego bólu”. Oczywiście takie treści wymagają odpowiednej formy, która nie byłaby w gładki sposób konwencjonalna, ale z drugiej strony nie drażniła artystowską, nadmierną komplikacją. Cave’owi i Ellisowi na szczęście udaje się znaleźć złoty środek między tymi skrajnościami.

Tak, aranżują poszczególne piosenki w sposób bardzo oszczędny – „Rings of Saturn” brzmi raczej jak demo, a nie pełnoprawny utwór. Podobnie jest zresztą z innymi kompozycjami – każda z nich sprawia wrażenie wybrakowanej, ale w pewnym momencie zaczynamy rozumieć, że chyba właśnie tak miało to wyglądać. W „One More Time With Feeling” jest taka scena, w której Cave ma dograć wokal do „Jesus Alone”. Realizatorzy pytają, czy nie chce się wspomóc grą na pianinie, żeby dobrze wejść w ten utwór. Cave jak sam przyznaje – nie pamięta akordów. Jego zdaniem każda z piosenek może w dowolnym momencie ewoluować w coś innego – nie ma więc powodu, by przywiązywać się do ich obecnego kształtu i trzymać się ściśle z góry nałożonych ram.

To zdecydowanie najbardziej ambientowy album Bad Seeds. Brzmi to wszystko trochę tak, jakby Brian Eno wpadł do studia i zastosował swoje oblique strategies, przestawiając szyki muzykom. Z jednej strony mamy do czynienia z rozmywaniem kompozycji, co skutkuje piękną monotonią, a z drugiej zaś Cave śpiewa, jakby idąc w poprzek tych utworów, co szczególnie dobrze widać w „Girl in Amber”. To już nie jest poszukiwanie harmonii między muzyką a głosem, a raczej akcentowanie dysharmonii. Ten efekt jest fascynujący. Chaotyczna maniera, wyrzucanie z siebie dużej ilości słów, sprawia, że czuć opór, problematyczność, Cave jakby przedzierał się przez dźwięki „I Need You”. W „Magneto” natomiast zdaje się funkcjonować jakby obok nich, ale cały czas brzmi to w sposób przekonujący i poruszający.

Tam już jest całkowita dominacja Cave’a w warstwie wokalnej – więcej gry ciszą niż faktycznych dźwięków. Gdzieś w tle majaczy ciekawa partia basu i tytułowe, „magnetyczne”, elektroniczne dźwięki, ale zyskują one na znaczeniu dopiero przy kolejnych przesłuchaniach. Kolejne dwa utwory to „Anthrocene” i „I Need You”. Pierwszy z nich charakteryzuje się zmienną motoryką – to raz przyspieszamy, to zwalniamy. Można poczuć się jak podczas walki ze zrywającym się co chwilę wiatrem, który tutaj symbolizowany jest przez przyspieszenie uderzeń w hi-haty. „I Need You” to z kolei syntezatorowa ballada, która z każdą sekundą uderza coraz mocniej – głos Cave’a wydaje się załamywać pod ciężarem jego własnych słów („I'll miss you when you're gone away forever / Cause nothing really matters / I thought I knew better, so much better”) i zaczynamy się zastanawiać, czy aby na pewno wytrzymamy tę podróż do końca.

Za szybko poradziłeś sobie z „Anthrocene”. To dla mnie chyba numer jeden na tej płycie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio Cave brał się za hałasowanie w tak pomysłowy sposób. Właściwie mamy tutaj powrót do niestosowanych przez niego od bodaj trzydziestu lat form ekspresji znanych z „Tupello”. Coś apokaliptycznego nadchodzi niesione na pozornie chaotycznych falach perkusji i pianina, zapowiadane przez prorokującego szamana czy też szamoczącego się proroka, któremu udaje się śpiewać w sposób prawdziwie hipnotyczny. Ten utwór można by uznać, nie tylko ze względu na centralną pozycję w trackliście, za najważniejszy punkt – mówiąc patetycznie – serce tego krążka, bijące obłędnym, chorym pulsem.

Najwięcej oddechu i ciepła daje natomiast „Distant Sky”. Nie jest to bynajmniej zasługa Cave’a – jego głos wydaje się być coraz słabszy i cichnie z każdą wyśpiewywaną frazą. Jednak jako przeciwwagę mamy tutaj pierwiastek żeński – partią wokalną utwór rozświetla duńska śpiewaczka operowa Else Torp. Jest to ledwie mały błysk na tej niezwykle dusznej i klaustrofobicznej płycie, albowiem ostatnia kompozycja – tytułowa „Skeleton Tree” – brzmieniu której najbliżej jest chyba do klasycznej ballady, kończy się smutną konstatacją („I called out, I called out / Right across the sea / But the echo comes back in, dear / And nothing is for free”).

Nick Cave ma w swoim dorobku wiele płyt, które można by nazwać ponadczasowymi. Ponadczasowość to oczywiście wyraz uznania, ale i poważny problem, jeśli określa ona kwestie stylistyczne, wskazując, że album mógłby zostać nagrany właściwie wszędzie i nigdzie. „Skeleton Tree” stanowi natomiast propozycję niezwykle aktualną. Odsuwając na bok biograficzne kwestie, trzeba powiedzieć, że najnowsze dzieło Nicka Cave’a i Bad Seeds to płyta, która – przy całym swoim ładunku emocjonalnym – jest naprawdę niezwykle udaną współczesną, songwriterską propozycją. Słuchając jej, czujemy, że to album postsufjanowy, postkozelkowy, z doskonałą aranżacją smyków kojarzącą się z tym, co robi Nico Muhly, nawet z elementami popowego eightiesowego revivalu (brzmienie „I Need You”). Nie chodzi oczywiście o to, że klasyk Cave naśladuje, podkrada, stylizuje, aby – opowiadając o swojej tragedii – wpisać się we współczesne konwencje. Imponująca jest odwaga, z jaką rozstrojono, rozwarstwiono, w twórczy sposób zaburzono coś, co przywykliśmy uznawać za typową piosenkę The Bad Seeds.

Jędrzej Sołtysiak, Piotr Szwed (30 września 2016)

Oceny

Michał Weicher: 8/10
Piotr Szwed: 8/10
Średnia z 2 ocen: 8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: szwed
[30 marca 2017]
Poprawione, dziwne, że wcześniej tego byka nie wychwyciłem.
Gość: Tomek
[28 marca 2017]
"Był oczywiście taki czas, gdy lider Bad Seeds zdawał się ewidentnie zagubiony. „Boatman's Call” i „More Shall We Part” to bardzo dobre albumy,"

Album sie nazywa "NO More Shall We Part". Poprawcie tego byka, bo aż oczy bolą
Gość: a.s.
[17 października 2016]
Bardzo dobry tekst. Dzięki.
Gość: Kim
[3 października 2016]
Dla takich artykułów warto do was zaglądać. Super robota
Gość: a. m.
[2 października 2016]
brawo, dzięki - rewelacyjny tekst

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także