Frank Ocean
Blonde
[Boys Don't Cry; 20 sierpnia 2016]
Cztery lata czekania na kolejny album, cztery lata przesuwania terminów, budowania hajpu, jakieś „Chinese Democracy”. I oto nadchodzi ten wypatrywany dzień, 19 sierpnia, i co się okazuje? Koleś buduje schody, nie wiem, może do sklepu Apple’a. A dajcie spokój.
Na szczęście wizualny album „Endless”, który Frank Ocean udostępnił w serwisie Apple Music, okazał się tylko przystawką do dania głównego. Płyta „Blonde”, następca debiutanckiego „Channel Orange”, została wydana dzień później – również na wyłączność u amerykańskiego giganta. Niestety niesmak pozostał: chyba wszyscy są już zmęczeni coraz to bardziej wymyślnymi sposobami na reklamowanie muzyki i monopolem streamingowych graczy na poszczególne albumy. Dziś, aby posłuchać paru piosenek, trzeba mieć wykupiony abonament na trzech platformach oraz z gracją akrobaty skakać po otwartych zakładkach YouTube’a, Soundclouda i Bandcampa; dziwne, że te wszystkie nieszczęsne visual albums nie ukazują się na Netflixie. Od dwóch lat streaming zaczął zjadać swój własny ogon i z jednego z najpraktyczniejszych wynalazków ery późnego internetu stał się prawdziwym utrapieniem. Czy wy chcecie, żeby ludzie wrócili na emule? Doprawdy, wysłać tych genialnych biznesmenów i tęgie głowy od kreacji o fizysie Christiana Bale’a z „American Psycho” (tak ich sobie wyobrażam) na karne ściąganie plików z Kazyy. Opamiętają się po trzecim trojanie.
Zamieszanie z dostępnością muzyki i prężenie muskułów wydawców, dystrybutorów i serwisów streamingowych to jedno, ale równie męcząca i niepokojąca wydaje się wspomniana już moda na niecodzienne metody promowania muzyki. Jestem pewna, że te wszystkie wizualne albumy staną się w przyszłości jednym z najbardziej wyszydzanych reliktów naszej epoki. Już dziś ciężko traktować poważnie zjawisko, które powinno zatrzymać się na „Interstellar” Daft Punk lub zostać oddane na wyłączność Bjork, która zrobiła już tyle dziwnych rzeczy, że chyba jedna więcej nie zrobiłaby jej różnicy. A jednak po latach decentralizacji muzyki i marginalizacji mainstreamu amerykańscy artyści zapłakali nad własnym ego i zatęsknili za wielkością. Stąd to udziwnianie i konceptualizacja, precz ze sztuką w galeriach sztuki, żądamy w nich miejsca dla raperów. I o ile rozumiem, że Kanye West i Beyonce są niewyobrażalnymi bogaczami, którzy we własnych głowach mogą wszystko i muszą znaleźć ujście dla swoich niespełnionych ambicji oraz chorej potrzeby dorównania stworzonemu przez Michaela Jacksona mitowi „more than music”, o tyle naprawdę niewielu innym twórcom jest do twarzy w tym szalonym gorsecie. I właśnie do Franka Oceana zdaje się ten kostium średnio pasować.
Frank Ocean wydawał się gościem, dla którego liczy się sama esencja, czysta muzyka. A jeśli miał jej towarzyszyć jakiś naddatek, to tylko z ważnego osobistego powodu – tak jak jego coming out ogłoszony na Tumblerze, który rzucił nowe światło na zawartość krążka „Channel Orange”. A może się mylę, może właśnie Ocean czuje się jak ryba w wodzie z tą artystowską aureolą nad głową? Rzut oka na opublikowaną w jego papierowym magazynie „Boys Dont Cry” listę ulubionych filmów, godną przyszłego gorliwego studenta filmoznawstwa, sugeruje, że niewiele u niego miejsca na beztroskę i luz. Wszystko musi być duże, doniosłe i przełomowe. Ale niech mu już będzie, bo mimo tych wszystkich wartości dodanych (mniej lub bardziej na siłę), „Blonde” jak najbardziej broni się samo.
Debiutancki album „Channel Orange” i poprzedzający go mixtape „Nostalgia, Ultra” zdradzały koneksje Oceana z eksperymentującym środowiskiem kolektywu Odd Future. Ocean oczywiście dystansował się od wulgarnego i sonicznie brudnego oblicza tej wizjonerskiej grupy, ale jego R&B zdecydowanie redefiniowało ramy gatunku. Dziwią mnie powracające w wielu recenzjach opinie, że nowa płyta „Blonde” lokuje muzyka bliżej „klasycyzujących” wykonawców R&B. To tylko pozory, a parę soulujących czy ocierających się o gospel fragmentów wydaje się raczej grą z konwencją niż natchnionym strumieniem świadomości. Druga płyta Oceana to bardzo nerdowska synteza i interpretacja trendów obecnych nie tylko w R&B ostatnich lat, lecz również w niezależnej muzyce okołorockowej. „Blonde” jeszcze wyraźniej niż poprzednie wydawnictwa podejmuje próbę dekonstrukcji współczesnego R&B. To album może i mniej eklektyczny, bardziej stonowany, wygaszony, ale grający szczegółem i bardzo samoświadomy. To także album, o którym nie da się mówić bez posiłkowania się stereotypami na temat białej i czarnej muzyki.
Mam bowiem wrażenie, że od strony muzycznej właśnie ten temat stanowi clou płyty – poszukiwanie muzyki środka, muzyki wyzbytej rasy. Tak jak jedna z głośniejszych powieści tego roku, „Małe życie” Hanyi Yanagihary, próbuje wykreować świat, w którym orientacja seksualna i wyznanie religijne są czymś prawie przezroczystym i neutralnym, tak Frank Ocean usiłuje zrobić coś podobnego z muzyką. Ocean uważnie obserwował pewne odwrócenie porządku, jakie miało miejsce w minionych latach: czarna muzyka, czy to R&B, czy hip-hop, słynąca z rozpasanych środków produkcyjnych i wycyzelowanego brzmienia, coraz chętniej zaczęła skręcać w kierunku domowych metod produkcji, brudu, niedoskonałości; z kolei biała muzyka niezależna zaczęła śmiało czerpać z mainstreamu: bogata produkcja, upopowione refreny czy indierockowe interpretacje hitów Aaliyi to już jej chleb powszedni. Trudno o lepszą definicję ostatnich lat niż twórczość Jamesa Blake’a czy Rihanna coverująca Tame Impalę i zespół Tame Impala nagrywający powszechnie hołubiony album będący hołdem dla świata popu i R&B. „Blonde” jest więc wypadkową tych tendencji, pomostem między dwoma światami: rapującym Kendrickiem Lamarem czy Andre 3000 (ikony czarnej popkultury) a cytatami z The Beatles czy smyczkowymi aranżacjami Jonny’ego Greenwooda (Radiohead jako symbol białej neurotycznej muzyki). Sam Frank Ocean jak najczęściej próbuje ogołocić się z rasowych naleciałości: na swój głos nakłada milion efektów, zniekształca go i stylizuje do tego stopnia, że w „White Ferrari” można go pomylić z folkowym bardem Justinem Vernonem z Bon Iver. Minimalistycznym podkładom na „Blonde” towarzyszą wyraziste gitary i klawisze, a same utwory bywają albo krótkie i ledwie naszkicowane, albo rozwleczone i podzielone na części, jak ulokowane po środku płyty „Nights”. Wszystkie kawałki próbują się jednak z równie wielką zapalczywością wyrwać łatwym definicjom oraz łatkom. I jeśli gdzieś miałabym szukać słabości tej płyty, to właśnie w tym, że czasem chce ona aż za bardzo: za bardzo się wyróżnić, za bardzo odciąć, za bardzo coś zmienić. „Blonde” na każdym niemal kroku domaga się nazywania jej mianem POSTMUZYKI.
Bardzo ciekawe, jak daleko sięgną te próby rozmywania gatunków, choć jak na ironię losu w momencie, gdy muzyka nigdy wcześniej nie była tak trudna do jednoznacznego zdefiniowania, największy internetowy serwis muzyczny świata, Pitchfork, wprowadził do swoich recenzji gatunkowe etykiety. „Blonde” jest więc niezwykle ciekawą próbą zburzenia resztek tego wątłego muzycznego porządku – miejscami naprawdę rewelacyjną, ale jak każdy eksperyment obarczoną ryzykiem potknięć, których i tym razem nie udało się uniknąć. Tak czy inaczej, temu chłopakowi znów się udało.
Komentarze
[16 grudnia 2016]
[15 grudnia 2016]
[16 września 2016]
a Frank jak zwykle świetny
[9 września 2016]
[8 września 2016]
[7 września 2016]
[7 września 2016]
[7 września 2016]
[7 września 2016]
[6 września 2016]
U mnie 7/10. Wolę bezpretensjonalność i wolność Channel Orange.