Gypsy & The Cat
Virtual Islands
[Alsatian Recors; 5 sierpnia 2016]
Jeśli jeszcze nie czytaliście na naszym zaprzyjaźnionym fanpage'u niczego o „utworach, które coś zmieniają”, to zdecydowanie warto. Dobrze jednak również latem 2016 roku posłuchać płyty absolutnie niczego nie zmieniającej i może właśnie dlatego tak uzależniającej jak „Virtual Islands”. Gypsy & The Cat wpisują się w bardzo dobry rok australijskiej muzyki (Avalanches, Flume, no i przede wszystkim, do znudzenia będę podkreślał, niedocenieni Average Rap Band), który może zwieńczyć już 9 września może i najbardziej znany artysta pochodzący z kraju eukaliptusów. Wpisują się też do klubu twórców esencjonalnego indie-popu, na którego ścianach dumnie wiszą portrety ojców-założycieli (Briana Wilsona, Roberta Smitha, Roberta Forstera...) i matek-założycielek (Elizabeth Fraser, Kate Bush, Róisín Murphy...). Legitymacji tego grona nie zdobywa się awangardowymi rozwiązaniami. Weryfikacja następuje bardzo szybko: albo masz świetne melodie, albo nie. No i oczywiście przyda się jeszcze trochę duszy.
Gypsy & The Cat mają je i mają ją. I choć to dusza mocno znoszona, wygląda świeżo jak po zastosowaniu najlepszych chemicznych środków przywracających oryginalną biel. Do tego Xavier Bacash i Lionel Towers nie próbują rzucać wyzwania przodkom, tylko składają im pokorny hołd. To indie-pop brzmiący przewidywalnie nie tylko na tle klasyków lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, ale także eksplorujący najbardziej znane rozwiązania revivalu sprzed dekady. Na tyle jednak dobry, że stanowi doskonały substytut wrażeń zapewnianych przez projekty, które się wyraźnie wypaliły, utknęły gdzieś w powtarzaniu zgranych gestów bądź przepadły bez śladu. „Virtual Islands” ma w sobie świeżość najlepszych nagrań MGMT, momentami łapie ten charakterystyczny głęboki oddech Tough Alliance, puka do naszego skrywanego sentymentalnego serduszka szyfrem podkradzionym od M83. Z jednej strony wszystko to znamy, z drugiej kolaż inspiracji naprawdę czasem wygląda interesująco, a co najważniejsze, skutkuje doskonałymi piosenkami. Weźmy choćby rewelacyjne, singlowe „I Just Wanna Be Somebody Else”. Kogo się tam nie da usłyszeć? Sam nie wiem, czy momentami to beegeesowski Panda Bear czy raczej piosenka, której długo szukali, szukali i chyba w końcu nie znaleźli Washed Out. Naprawdę trudno mi wskazać zespół, który w ostatnim czasie potrafił wycisnąć z czegoś między dream a powerpopem tyle soczystej, melodyjnej przyjemności. Może Bleachers?
W mocno nawiązujących do filmu „Lost in Translation” teledyskach z „Virtual Islands” powraca, znany z okładki, motyw błąkającego się po mieście człowieka w ogromnej masce kota. Czytałbym to jako regresywne pragnienie animalnego wyjście ze znaczącej sfery znaczących. Tak, warto czasem dać sobie spokój z intelektualną i muzyczną komplikacją rzeczywistości.