Iggy Pop
Post Pop Depression
[Loma Vista; 18 marca 2016]
Jezu, to (przecież) Iggy. Jedna z ostatnich osób, które w jakikolwiek sposób kojarzyłabym z depresją. Człowiek obdarzony niezrównanym dystansem do samego siebie, pławiący się w autoironii. Bardzo aktywny (chwilami nawet nadpobudliwy), szyderstwem posługujący się na potęgę. Gdy w 1977 nagrał „Turn Blue”, było raczej jasne, że to tylko taka konwencja i że o wiele bardziej mu po drodze z „Lust For Life”. Podobnie dziś można by przyjąć, że tytuł „Post Pop Depression” to jedynie przejaw naigrywania się z samego siebie, uprzedzający tak często pojawiające się w odniesieniu do starszych wiekiem wykonawców opinie, że pora już zakończyć karierę muzyczną. Innymi słowy: chandra na żarty.
A jednak „Post Pop Depression” to płyta rzeczywiście posępna i duszna. W garażowych aranżacjach zwraca uwagę głównie sekcja rytmiczna, grająca w powolnym i miarowym tempie. Do tego nisko strojona gitara i klawisze. Takie brzmienie to niewątpliwie zasługa Josha Homme’a, który wyprodukował album i zagrał na nim większość partii instrumentalnych. Do zespołu dołączyli również dwaj inni znani ze współpracy z nim muzycy: Dean Fertita z Queens of the Stone Age i The Dead Weather (na klawiszach) oraz Matt Helders z Arctic Monkeys (na perkusji). Prosta, surowa oprawa muzyczna kieruje uwagę na głos Popa i – co za tym idzie – na teksty, w których z początku trudno dostrzec dawną lekkość czy poczucie humoru. „Nie pozostało mi nic oprócz imienia” – szepcze Iggy w końcówce „American Valhalla”, a to dopiero namiastka tego, co padnie później. W „In the Lobby” będzie się zastanawiał, co by to było, gdyby zniknął. W „Sunday” stwierdzi, że jest wrakiem. Po jawną ironię sięgnie dopiero w funkującym „Chocolate Drops”, gdy łagodnym i życzliwym tonem zaśpiewa: „gdy znajdziesz się na dnie, trafisz na szczyt/a gówno zamieni się w krople czekolady”.
Po takim fragmencie jak powyższy, nie sposób brać na poważnie słów „Paraguay” – ostatniego kawałka na płycie, w którym to Iggy deklaruje, że śladem innych rozgoryczonych frajerów zajmie się siedzeniem w ukryciu i wydawaniem hajsu. I całe szczęście, że nie, bo „Post Pop Depression” to udany rockowy album: krótki (liczy dziewięć piosenek), aranżacyjnie zwarty, jak również – pomimo pewnej dawki mniej lub bardziej ironicznego ponuractwa – pełen polotu. A to za sprawą partii wokalnych Iggy’ego Popa, który swoim czystym i śpiewnym głosem posługuje się z wyczuciem, sprawiając, że jego barwa współgra z nastrojem każdego utworu z osobna. Poszczególne piosenki – choć zasadniczo jednorodne – różnią się bowiem między sobą. „Gardenia” przypomina czasy, w których Pop nagrywał płyty z Davidem Bowiem, „Sunday” budzi skojarzenia z Public Image Ltd., a aranżacja w „American Valhalla” narasta wokół partii wibrafonu.
„Post Pop Depression” nie zamula – to zestaw wartościowych i dopracowanych rockowych piosenek, których słucha się ze szczerą ochotą. Gdyby siedemnasta płyta miała być ostatnią w karierze Iggy’ego Popa, będzie można śmiało powiedzieć, że swój artystyczny dorobek zamknął z klasą.
Komentarze
[27 czerwca 2018]
[10 czerwca 2018]
[9 czerwca 2018]
[12 maja 2016]