Asia i Koty
Sing
[Nasiono Records; 2 kwietnia 2016]
Nie jestem jakimś wyjadaczem czy specjalistą w temacie kobiecego grania, ale w 2009 roku byłem niemalże pewien, że Nathalie and the Loners, Gaba Kulka oraz Julia Marcell pojadą razem w trasę, grając solowe, stricte fortepianowe sety. Niedługo po tym, bo w 2010 roku, Asia i Koty wydała swoją debiutancką EP-kę, a archetyp dziewczyny przy fortepianie wkrótce ustąpił gitarowym brzmieniom. Dzisiaj każda z wymienionych jest już w zupełnie innym miejscu niż te 6-7 lat temu. Jednocześnie każda z nich idzie swoją własną muzyczną drogą, a w dorobku całej czwórki czuć indywidualny charakter ich twórczości.
W przypadku Joanny Bielawskiej zmianę pokazuje już sama szata graficzna płyty. To nie jest nieśmiała Asia, która spuszcza wzrok, jak na okładce „Miserable Miaow”. W przypadku „Sing” mamy do czynienia ze znacznie bardziej pewną siebie artystką, która nie waha się eksperymentować i zmieniać. Co za tym idzie, nieco odważniej patrzy przed siebie, tym bardziej jeśli impulsem do powstania albumu były zmagania z depresją. Równie odważne są także dwa projekty poboczne Joanny: Morgaine Fay oraz Kthx N F Z. Pierwszy z nich jest znacznie bardziej spokojny i mantryczny, drugi elektroniczny i chwilami ocierający się o drony, przynajmniej w wydaniu live.
Przejdźmy jednak do meritum, czyli do zawartości „Sing”. Gitara akustyczna została na tej płycie zastąpiona elektryczną, jednak nie poszła za tym radykalna zmiana brzmienia. Główną osią piosenek nadal pozostają charakterystyczne, delikatne, nieustannie płynące arpeggia (to z „In The Morning” nieodzownie kojarzy mi się z „Weird Fishes/Arpeggi” Radiohead), które czasem przeplatają się, tworząc wrażenie kontrolowanych zderzeń. Tak jak na pierwszej płycie, pojawiają się także elektroniczne wstawki, tym razem jednak nie tylko w postaci mgiełek rozlewających się w tle. Najbardziej widocznym przykładem wykorzystania elektroniki jest singlowe „I’m Gonna Use My Claws”, które z jednej strony zwraca uwagę taneczną linią perkusji, z drugiej oczarowuje piękną linią wokalu. Perkusyjny bit zjawia się również w wieńczącym album „Till The Rivers Flow”, chociaż w tym przypadku bliżej piosence do delikatnego patosu niż do taneczności. Oprócz tego warte wspomnienia są „I Ain’t Worst”, oparte na prostej pętli, a mimo to nieoczywiste, oraz zalatujący delikatnie bluesem utwór tytułowy. Na „Sing” można znaleźć też małe nawiązania do wcześniejszej twórczości spod szyldu Asi i Kotów: „Wiosna” jawi się jako kontynuacja samotnego singla „Zapomnisz o jesieni”, zaprezentowanego dwa lata temu, a oparte przede wszystkim na chóralnym, zmultiplikowanym wokalu Asi (ale również na tekście Emily Dickinson) „Safe In Their Alabaster Chambers” nosi w sobie echa „Somewhere More Like Summer” z debiutanckiej EP-ki artystki.
Dwa dni po wydaniu swojej drugiej płyty, Asia i Koty miała okazję zagrać swój nowy materiał przed poznańskim koncertem Julii Marcell. W swoim krótkim suportowym występie Joanna Bielawska pokazała wszystko to, czego brakowało w występie gwiazdy wieczoru. Kompozycje z „Sing” mimo swojego minimalizmu potrafiły zabrzmieć potężnie, a każde słowo z tekstów rezonowało po Sali Wielkiej Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, podczas gdy Julia promująca album „Proxy” zagrała miałko, znacznie spłycając i upraszczając swoje wcześniejsze kompozycje. Wspominam o tym, ponieważ koncertowe zestawienie tych dwóch kobiecych osobowości pokazuje niespodziewaną siłę „Sing”. Podczas gdy Julia niepokojąco zbliża się w stronę U2 (trasa promująca „Proxy” to prawdopodobnie czas PopMart Tour), Asia kieruje się bardziej ku temu, co robi mało znana w Polsce Nadja Rüdebusch, kryjąca się za pseudonimem Binoculers. Ona również zaczynała od prostych, momentami nieco naiwnych, ale bardzo szczerych piosenek, zbudowanych z loopowanych partii gitary akustycznej; przeszła przez etap uzupełniania brzmienia gitary innymi instrumentami, aż z sześciu strun zupełnie zrezygnowała. Czy taką ścieżką podążą Asia oraz jej Koty? Któż to wie? Pewnie tylko ona sama.
Siła „Sing” polega również na opowiadaniu o słabości. Druga płyta Asi i Kotów to smutna opowieść o tym, jak to czasem jest człowiekowi trudno z samym sobą. Trochę jak w „Najgorszym człowieku na świecie” Małgorzaty Halber, ale na szczęście bez obecnego we wspomnianej książce przesadnego manieryzmu czy natrętnej pretensjonalności. Być może dlatego tak dobrze to rozumiem i dlatego tak to do mnie trafia. Polecam zatem „Sing” każdemu, kto zmaga się z wewnętrznymi demonami: pod koniec zeszłego roku mogliście liczyć na wsparcie od Drivealone, a teraz wysłuchajcie Asi i Kotów. Ona wie, jak to jest, gdy jest źle.