Average Rap Band
El Sol
[Self-released; 13 marca 2016]
Najpoważniejsi współcześni gracze hiphopowego światka powoli zaczynają przypominać, pod wieloma względami tzw. gigantów rocka. Kosmiczny rap Westa czy Lamara ze swoim rozmachem, ekspresyjnością, tendencją do hipereklektyzmu, a jednocześnie, póki co, wciąż z zadziwiającą kreatywnością, ma ogromny komiczny potencjał, powoli zbliża się do granicy, za którą można być już tylko nowym, starym Bono. Nie dziwi więc, że pojawiają się projekty manifestacyjnie odżegnujące się od rozdętych aranżacyjno-lirycznych ambicji, próbujące przypominać, że w historii hip-hopu często mniej znaczyło więcej.
Takim zjawiskiem jest Average Rap Band, australijski kolektyw, który w zeszłym roku wydał bardzo dobrą EP-kę „Stream of Nonsenseness”, a parę tygodni temu zapewnił nam jeszcze intensywniejsze doznania debiutanckim materiałem. Jeśli miałbym szukać dla pochodzących z Melbourne muzyków jakichś patronów, może wskazałbym na Beastie Boys z ich prowokacyjnym, mocno osadzonym w codzienności humorem, a jednocześnie przywołał Chaza Bundicka, bo najnowsze dzieło Australijczyków ma w sobie tę charakterystyczną dla nagrań Toro Y Moi tęskną transowość, rozleniwiającą i wymagającą skupienia kontemplacyjną aurę, wynikającą z twórczego przetwarzania historii popu. Nie można także nie wspomnieć o kapeli, do której autorzy „El Sol” wprost odwołują się swoją nazwą i muzyką, czyli Average White Band, szkockich herosach soulu, r&b i disco, jednej z najczęściej samplowanych w historii hip-hopu formacji, grającej do dziś, ale swoje lata świetności przeżywającej w latach siedemdziesiątych.
Między ironią, melancholią i sentymentalizmem Average Rap Band budują naprawdę unikatową jakość. Nawiązując na do epoki będącej bezpośrednią inspiracją najwcześniejszych raperów oraz do lat dziewięćdziesiątych, proponują starą szkołę (retrostylizacja obejmuje całość projektu - od wyglądu strony internetowej, okładki przez kasetową formę wydania albumu do uroczo trzeszczącego brzmienia), ale przefiltrowaną przez własną wrażliwość oraz język nowych, balearycznych inspiracji. Wspólnym mianownikiem różnorodnych nagrań czynią powoli rozwijające się, funkowo-psychodeliczne podkłady. To twórczość programowo niepozorna i nienachalna, przewrotny muzak, który wypełnia niepostrzeżenie przestrzeń i ją odrealnia, miękki, ale piekielnie uzależniający dźwiękowy narkotyk.
Tym, co od początku zwraca uwagę na „El Sol”, są melodie, zanim usłyszymy jakikolwiek rap, otrzymujemy „Intro (42 Degrees)”, które jest bezwzględnie jednym z najbardziej zachwycających utworów ostatnich miesięcy. Z długo wybrzmiewających, gitarowych plam dźwiękowych Average Rap Band budują obezwładniającą ambietnowo-rockową jakość, by na jej tle wyśpiewać hymn do upału, rozpuszczający ewentualny sceptycyzm słuchacza na samym wstępie. Potem jest ciut mniej spektakularnie, ale spójnie, pomysłowo, bez słabych momentów. Jeśli gdzieniegdzie wkrada się monotonia, to trzeba przyznać, że stanowi ona świadomy element albumu będącego idealnym soundtrackiem do wylegiwania się w słońcu.
Australijczycy, trochę jak Childish Gambino na „Kauai”, składają nam bardzo poważną w swojej lekkości smooth rapową propozycję, częstują oszczędnymi soulowymi, pięknie dawkowanymi wokalami, podsuwają smakowite sample, a gdyby trochę znudzimy się sielankowym bezruchem, potrafią zaproponować ożywczą, niepokojącą w formie i treści rozmowę, odnoszącą się w bezpretensjonalny sposób do spraw najbardziej fundamentalnych („What Am I Doing With My Life”). Nie wiem, czy jest to zamierzone, ale tytuł „El Sol” może wywoływać skojarzenia z winem. Mam wrażenie, że ten trunek jest chyba najmniej raperską z używek. Nie robiłem analizy hiphopowych tekstów czy teledysków, ale jestem niemal pewny, że w takowej przegrałby on nie tylko z, co oczywiste, przeważającą ilością narkotyków, ale także z mocnymi alkoholami oraz piwem. Otóż muzyka Average Rap Band jest właśnie jak wino. Powinna być smakowana, pita nieśpiesznie, w odpowiedniej atmosferze. Dajcie tej płycie czas, on działa na jej korzyść.