Evvolves
Mosses
[Jasień; 12 marca 2016]
Shoegaze w Polsce nigdy nie miał łatwo. W latach 90. swoich sił próbowało Myslovitz, coverując, a momentami wręcz kopiując Ride, ale poza nimi trudno szerzej mówić o przedstawicielach tego gatunku na polskiej ziemi. Można tu wspomnieć o Hatifnats, którzy dobrze się zapowiadali, ale płytowo nie dali rady, o Klimcie, któremu bliżej było do Briana Eno niż do Kevina Shieldsa, czy też o Drivealone, który przy okazji ostatniej płyty z głośnych gitar w ogóle zrezygnował. W zasadzie najaktywniejszy na tym polu od lat był Karol Schwarz, przede wszystkim jako organizator Space!Festu, którego ukoronowaniem za każdym razem jest kolejne wcielenie Pure Phase Ensemble, ale również jako założyciel Karol Schwarz All Stars.
Czy naprawdę tak trudno jest połączyć przester z pogłosem? Evvolves od kilku lat dowodzą, że nie, pokazując przy okazji, że nie jesteśmy gorsi od Czechów (The Ecstasy Of Saint Theresa, anyone?) i również mamy swój shoegaze. Warto w tym miejscu zadać sobie pytanie, czy w odniesieniu do warszawskiego zespołu trzeba użyć doskonale oklepanych nazw-wytrychów, czy można powiedzieć o nich coś nowego? Otóż i to, i to.
Kasia Wolanin pisała o „Kill For Love” Chromatics, że brzmi jak współpraca My Bloody Valentine z The xx. Prędzej użyłbym tego stwierdzenia właśnie w odniesieniu do Evvolves. Bardzo wyraźnie było to słychać na wydanym w czerwcu 2014 roku debiucie grupy, zatytułowanym „Hang”: płyta ta zgrabnie łączyła kaskadowe partie gitar z wyczuwalnym minimalizmem kompozycyjnym poszczególnych kawałków oraz z niesamowicie charakterystyczną ścieżką perkusji, graną palcem na automacie perkusyjnym. Jestem zresztą zdania, że otwierająca ten album „Emma” to utwór, który w niemalże idealny sposób uchwycił to, o co zawsze chodziło w shoegazie.
„Mosses” nie jest tak oczywisty jak jego poprzednik. W rozmowach toczonych ze znajomymi na temat tego wydawnictwa, bardzo często pojawiały się takie przymiotniki jak „zimny”, „chłodny”, czy wręcz „lodowaty”. Coś w tym jest. Muzyka Evvolves wytraciła wyczuwalną jeszcze na „Hang” letnią beztroskę i stała się nawet nie tyle bardziej stonowana, co zdystansowana. Celowo nie używam określeń pokroju „świadoma” lub „przemyślana”, bo już we wcześniejszych utworach było czuć, że zespół doskonale wie, w którą stronę chce zmierzać: to naturalne rozwinięcie ścieżki, którą Evvolves obrali przy swoim debiucie.
W przypadku tego albumu trudno mówić o lepszych i gorszych momentach – „Mosses” to bardzo równa i spójna płyta. Oczywiście, trafiają się fragmenty typowo przebojowe, jak chociażby otwierający całość „Storage Effect”, „Wolf” czy też „Lampedusa” z pięknie koślawym, jakby skradającym się motywem gitarowym, ale w żadnym utworze nie ma się wrażenia, że muzykom zabrakło na niego czasu, pomysłu lub umiejętności. Rozdygotane „13”, które wieńczy album, „Death Spiral”, które niesie w sobie echa The Cure z okresu „Disintegration” czy nieco neurotyczny „Berghi” pokazują, jak można skutecznie zróżnicować poszczególne kompozycje w obrębie jednego bardzo charakterystycznego i specyficznego gatunku.
Wraz z utratą beztroski przychodzi obawa. Drugą płytą warszawskiego kwartetu rządzi bardzo dziwne napięcie i jeśli muzycy chcieli, aby udzieliło się ono słuchaczom, to trzeba przyznać, że perfekcyjnie im się to udało. Słuchanie „Mosses” to obcowanie z bliżej niezidentyfikowanym, skrytym niepokojem. To tkwienie w stanie dziwnego odrętwienia i zawieszenia, z którego jednocześnie człowiek chciałby, ale tak naprawdę nie chce się uwolnić. To 35 minut wycieczki po dźwiękach, z której wychodzi się nieco pokiereszowanym. Może to ten niespokojny duch, może to mgiełka melodii, a może po prostu syndrom sztokholmski, ale coś czuję, że jeszcze niejednokrotnie będę do „Mosses” wracać.