Kanye West
The Life of Pablo
[GOOD Music; 14 lutego 2016]
Recenzja krążka typu „work in progress” może być nieco problematyczna, ale tak się składa, że sama forma albumu również jest płynna i mocno sfragmentaryzowana. To jakaś nowa odsłona muzycznej produkcji. West jawi się tu przede wszystkim jako producent w wymiarze meta, bo to co składa wciąż i wciąż, to nie tylko sample i dodatkowe ścieżki, ale też pełne fragmenty, outra, interludia, na których udzielają się przecież najlepsi gracze w popowym światku (choćby Sia, która została wycięta z wersji albumu z lutego, a powróciła w „Wolves” znanym z ostatniego tygodnia). Wreszcie Kanye rozmieszcza na mapie albumu także innych producentów, lokując ich talenty i pomysły w poszczególnych częściach. Taka władza to też duża odpowiedzialność (tak, jakbyśmy się o tym codziennie nie dowiadywali), ale West najwidoczniej potrafi temu podołać. Nawet jeżeli co chwila się rozmyśla i cośtam zmienia, przesuwa, koryguje – ten gość poskładał bardzo obszerny, gromadzony latami materiał w fascynującą narracyjnie płytę. Paradoksalnie to nie żadne zmontowane na szybko odrzuty, tylko siedząca w głowie jednej osoby wielka mozaika dźwiękowa.
Przy „Yeezusie” trochę narzekałem, bo doceniając te karkołomne zestawienia reggae z noise'm, motown z industrialem itp., nie czułem (i wciąż nie czuję, jak wielu innych recenzentów) żadnej transcendencji na tamtym krążku. „The Life Of Pablo” to po prostu album popowy, ale nie w takim wymiarze jak „Twisted Fantasy”, bo tam były przecież kompozycje w pełnym tego słowa znaczeniu. To raczej album kalejdoskopowy. Moim ulubionym fragmentem jest ciąg utworów, zaczynający się na wysokości ekstatycznego „Waves” a kończący na epickim duecie z aktualnym królem rapu Lamarem „No More Parties In L.A.”. Między nimi dzieją się przecież rzeczy skrajnie różne, bo trafia się zimne, statyczne „FML” z vocoderami, rasowy rapowy kawałek z hipnotycznym beatem „Real Friends” i popowa perełka „Wolves”.
No i bądźmy szczerzy – żaden producent mainstreamowy nie samplowałby szeptanek Arthura Russela z „World Of Echo”. Swoją drogą ciekawą grę słów można w tym momencie stworzyć, bo gdyby połączyć te dwa tytuły, to wyszłoby „Life Of Echo”. Gdyby zabawić się w metafory, to da się przyrównać siódmy longplej Westa do mitu o Narcyzie i Echo. West byłby w tej sytuacji Narcyzem, a rolę Echo pełniłyby wszystkie obecne na albumie persony, które są ustami Narcyza/Westa. West jednak w przeciwieństwie do Narcyza nie odrzuca tych różnorodnych twarzy popkultury – on się nimi upaja i nadaje im nowe, nieznane dotąd piękno przy pomocy własnych środków wyrazu. Działa więc zupełnie inaczej - wciąż narcyz, ale doceniający otaczające go piękno i odbijający je w sobie. Dzięki temu pisze zupełnie inny mit, z zupełnie innym zakończeniem.
Nikt też nie sięgałby po jakieś zapomniane post-punki Section 25, by tworzyć nawiedzone outro do „FML”. Teraz to nawet aż tak nie dziwi, bo mieliśmy już przecież Kanyego robiącego utwór na bazie „Sing Swan Song” Can. Najlepsze jest w tym wszystkim to, że West prawdopodobnie nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, bo widać, że jego głowa wciąż jest pełna pomysłów. Kto wie, jak bardzo zmieni jeszcze „The Life Of Pablo”? Kto wie, ile jeszcze płyt jest on w stanie złożyć w tym roku? (mw)
Kim jest Kanye West? Oto jest pytanie. Największy grafoman wśród geniuszy czy po prostu spryciarz, któremu udało się skutecznie przekonać całą masę ludzi do swojej wyjątkowości? Wielki kreator czy po prostu błyskotliwy kopista? Człowiek wprowadzający rap na wyżyny czy zabijający jego idiomatyczne cechy bombastyczną otoczką? Ekspresyjny romantyk czy miesiącami uprawiający w studiu pracę organiczną pozytywista? W rocksistowskiej Polsce status Westa jest szczególny. Stereotypowy słuchacz tzw. ambitnej muzyki popularnej patrzy na niego zazwyczaj z obrzydzeniem. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że patrzy na na rapera, po drugie na arcycelebrytę, po trzecie na być może największego megalomana współczesnej popkultury. Trudno powiedzieć, na ile przechwałki Westa są wynikiem jego narcystycznego ego czy po prostu stanowią twórcze rozwinięcie taktyki promocyjnej stworzonej w czasach premiery klasycznego albumu, zawierającego w centrum okładki napis „K. West”. Wystarczą one jednak, by przykuć uwagę szerszego grona nienawistników (po co pisać o hejterach?), którzy, zazwyczaj nie znając żadnego utworu autora „808s & Heartbreak”, czynią z niego bohatera memów mających w założeniu zobrazować skalę upadku współczesnej muzyki popularnej.
Dla mnie Kanye West jest postacią wyjątkową z kilku powodów. Po pierwsze cudownie rozbija wszystkie stereotypy, jakie narosły wokół słowa artysta. Jest nim w sposób naprawdę własny, czasem pokraczno-kiczowaty, zawsze pretensjonalny, ale też niemal zawsze interesujący. Po drugie to naprawdę sztandarowa postać Nowego Rapu, który jak rozrastające się na mapie muzyki agresywne imperium podporządkowuje sobie popowe królestwa, jazzowe prowincje, psychodeliczne krainy, rockowe rubieże, anektując je i czyniąc częścią swej hybrydowej tożsamości. Po trzecie ten facet nie boi się zrzucania masek, wchodzenia w nowe role, testowania wytrzymałości rozmaitych konwencji. Jeśli do kogoś miałoby pasować hasło kameleon rapu, to właśnie do niego.
Jak na tle wcześniejszych dokonań Westa prezentuje się „The Life of Pablo”? Na pewno przyzwoicie. Znowu zastajemy materiał stanowiący pod wieloma względami percepcyjne wyzwanie, bo jak opisać to, co dzieje się chociażby w „Ultralight Beam”? Pomysł na zestawienie oszczędnego, jakby rwanego, szkicowego beatu z monumentalnym gospelowym chórem sprawdza się świetnie. Z jednej strony, jak zwykle, sporo się tu dzieje, z drugiej Kanye potrafi zostawić miejsce, pozwala słuchaczowi wziąć głębszy oddech, nie przytłacza. Efektownie wprowadza do popkatedry, jaką miał być ten album. Niestety, później okazuje się, że konstrukcja szybko zaczyna się sypać. Gdy porównamy „The Life of Pablo” z „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” widać wyraźnie, jaka przepaść dzieli te krążki. Zamiast budowania, cegiełka po cegiełce intrygujących świetnie przemyślanych piosnek mamy do czynienia z porzucaniem w połowie drogi kawałków niedoróbek, które kończą się zanim zacznie się w nich dziać coś naprawdę zajmującego („Father Stretch My Hands Pt. 1”, „Feedback”). West nigdy nie był wybitnym technicznie raperem ani tym bardziej dobrym wokalistą, potrafił jednak w ramach swoich skromnych możliwości radzić sobie doskonale. Niestety, na „The Life of Pablo” znajdziemy sporo fragmentów, które wydają się sugerować, że słynny cover „Bohemian Rhapsody” nie był przypadkiem. West chyba naprawdę uważa, że może zaśpiewać wszystko jakkolwiek, a i tak wyjdzie mu ocena 30/10. Męcząca jednostajność topornej melodyjki w „FML”, irytujące swoją banalnością „Highlights”, jako fan, co tam fan, wyznawca „Felt Mountain” Goldfrapp nie mogę darować łopatologicznego pokrzykiwania „wzbogacającego” fragment „Human”.
Między wspaniałym początkiem i bardzo dobrym, tanecznym finałem (w „Fade” mamy naprawdę świetnie wykorzystany autotune) trafiają się na „The Life of Pablo” kawałki zachwycające, jak choćby „Real Friends”, ale też sporo przeciętnych, zrealizowanych chaotycznie pomysłów prowadzących do mniej więcej takiego wniosku: Yeezy’ego wciąż na pewno warto słuchać, ale jeśli chcecie poczuć się jak św. Paweł w drodze do Damaszku, jeśli szukacie dźwięków i chwil zmieniających życie, to trzeba się było zgłosić do Kanye Westa kilka lat temu. (ps)
Ja już nawet nie wiem, którą wersję „The Life of Pablo” recenzuję, ale mam nadzieję, że w następnej Kanye wymaże dźwięk ajfonowego dzwonka z „30 Hours”, bo już mam dosyć zrywania się za każdym razem do mojego telefonu. Mniej więcej tak mocno zajmują mnie te kolejne absurdalne zmiany nanoszone przez Kanyego Westa. Tu jednak nie chodzi o kształt owych korekt, raczej o sam fakt, że West może robić to, co robi, albowiem dostał przyzwolenie i narzędzia od współczesnych mediów i technologii streamingu. Brianowi Wilsonowi wydanie „Smile”, w takiej wersji, jaką sobie uroił, zajęło czterdzieści lat. Kanye West może sobie za to przez czterdzieści lat machać suwakiem konsolety w tę i z powrotem, wyrzucając w ten sposób definicję albumu muzycznego do kosza. To już nie skończone, zamknięte dzieło, lecz proces. Tu zapdejtujemy interfejsik, tam wspomnimy o tym, że w końcu udało się zaliczyć Taylor Swift (twoje niedoczekanie, Kanye). No naprawdę, ciężko podejść do „The Life of Pablo” poważnie, ale kto wie, czy Kanye West rzeczywiście nie zredefiniuje dystrybucji muzyki.
I to chyba tym razem jedyne, co Kanye West może zrewolucjonizować. A przecież przyzwyczaił nas do tego, że każdy jego kolejny album zmieniał obraz gry i inspirował rzesze nie tylko hiphopowych artystów. Elektroniczny, autotune’owy rap dla wrażliwców „808s & Heartbreak” stworzył postaci pokroju Drake’a czy The Weeknd; gdzie byłby Kendrick Lamar bez pełnego rozmachu „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”, nie wiadomo; „Yeezus” z kolei, inkorporujący zdobycze niezależnego rapu pokroju clipping, wprowadził do mainstreamu przesterowane brzmienie, tak jak wcześniej za sprawą Westa trafiły do niego autotune i „obciachowe” sample. A to tylko trzy ostatnie albumy Kanyego. Ten najnowszy, siódmy, raczej podsumowuje pewne wątki, niż wyznacza trendy. Ciepłego, soulowego, chicagowskiego Kanyego z początków kariery zastąpił Kanye autotematyczny. Coraz bardziej radykalny i szorstki dźwiękowo, który atakuje samplami z taką częstotliwością i rotacyjnością, z jaką socialmediowe feedy napierają na użytkowników niezdrową ilością treści. Nie ma tu miejsca na oddech. I choć możemy się zżymać na błazenadę i bufonadę wylewające się z liryków Westa, to ciężko mu odmówić trafnych obserwacji społecznych, które zawarł w karkołomnej warstwie sonicznej – wymowa tych chorych, zdeformowanych kolaży dźwiękowych przeplatanych przejaskrawionym gospelem przyprawia o dreszcze. I choć o megalomanii Kanyego Westa można prawić w nieskończoność, to może gość nie jest jednak zepsuty do szpiku kości, skoro już w otwierającym płytę, dziesiątkowym „Ultralight Beam” oddaje najlepsze wersy na albumie – a kto wie, czy nie w całym 2016 roku – komuś innemu. Chance The Rapper, oklaski. (ms)
Komentarze
[4 kwietnia 2016]
[1 kwietnia 2016]
6/10 jest kilka smiesznych nawijek
ogarnijta sie mlodzi Polacy
birdman- polecam recenzje w The Quietus, zabawnie go podsumowali:)
[1 kwietnia 2016]
[30 marca 2016]
[30 marca 2016]
[30 marca 2016]
[27 marca 2016]
Waves,FML,Freestyle,Wolves i ten pierwszy utwór to takie perełki że nie dziwie się że nie łapiecie tego Picasso muzyki.
[25 marca 2016]
[25 marca 2016]
[25 marca 2016]
[25 marca 2016]
Recenzja miała być epicka, a jest bardzo po łebkach, jeśli ktoś chce ciekawej analizy tej płyty, z wyszczególnieniem wszystkich jej mankamentów (a jest ich sporo), to polecam tekst Reynoldsa w The Wire.
[25 marca 2016]
[25 marca 2016]