Ocena: 6

Walter Martin

Arts & Leisure

Okładka Walter Martin - Arts & Leisure

[Virtual Label; 29 stycznia 2016]

Czasem jest tak, że krytyk i słuchacz prowadzą w naszej świadomości zażarty spór. Ten pierwszy, precyzyjnie argumentując, gestykulując, powołując i odwołując się, analizując i interpretując, namawia do obcowania z „Low” czy „Laughing Stock”, a ten drugi, ignorując jego tyrady, ciągnie w stronę „Hunky Dory” lub „It’s My Life” itp. Czy najlepsza płyta, jaką kiedykolwiek przesłuchaliście jest waszą ulubioną płytą? Może nią być, ale wcale nie musi. Przyjemność to tylko element przeżycia estetycznego i tylko od nas zależy, jak bardzo pozwolimy jej nad sobą zawładnąć. Czasem warto dać sobie spokój z uporczywym trzymaniem się sztywnych, racjonalnych kategorii. Odpuścić sobie czy nawet puścić się.

Jako krytyk nie mam zbyt wiele ciekawego do powiedzenia na temat „Arts & Leisure” Waltera Martina. To naprawdę konwencjonalny album, kumulujący wątki charakterystyczne dla współczesnych songwriterów; dość przewidywalne melodie, dalekie od progresywności zmiany akordów, country-rockowe i alt-folkowe patenty okraczone bezpieczną produkcją. Jednak mimo tego, a może właśnie dlatego mam wielką ochotę podzielić się wrażeniami związanymi z słuchaniem tej bardzo przyjemnej płyty. Kim jest jej autor i bohater, człowiek bez hasła na swój temat w Wikipedii, który przedstawia się słowami numeru pod tytułem „Jobs I Had Before I Got Rich & Famous”? Gdyby podzielić współczesnych autorów piosenek na drwalo, queero oraz księcioseksualnych autor „Arts & Leisure”, basista zespołu The Walkman nie załapałby się do żadnej z tych kategorii. To ktoś hardkorowo normcore’owy, w pełni godny arcybanalnego imienia i nazwiska, które pewnie już i tak wyleciało wam z głowy. A jednak ten facet drugiego planu na swojej drugiej solowej płycie pokazuje, że prostymi piosenkami jest w stanie oczarowywać, zachwycać, a przede wszystkim uwodzić. Na „Arts & Leisure” piękne są szczególnie momenty w duchu najlepszych numerów Jarvisa Cockera, w których dystans, humor a przede wszystkim umiejętność skupienia uwagi słuchacza, pewna hipnotyczność i nienachalna charyzmatyczność przyciągają i skłaniają do kolejnych odsłuchań. Banalność okazuje się narzędziem wciągającej piosenkowej kokieterii. Jeśli zmęczeni przytłaczającym klimatem „Blackstar” Bowiego macie ochotę na coś rozluźniającego, możecie wybrać się na niezobowiązujący spacer po plaży, wpaść na chwilę do Amsterdamu i zwiedzić kilka innych wartych uwagi miejsc. Przewodnik tej wycieczki nie olśni erudycją, ale umiejętnie pokaże wam kawał pięknego świata.

Może „Arts & Leisure” to tylko poprawna, dobrze zrobiona rzecz, ale dajmy spokój. Tak dobrze zrobiona muzyka naprawdę dobrze robi a czasem nawet robi dobrze. Miłego słuchania.

Piotr Szwed (9 lutego 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: szwed
[10 lutego 2016]
Dzięki, Walter Martin (sam zapamiętałem dopiero podczas pisania recenzji) bawi się dźwiękami, więc ja postanowiłem pobawić się słowem.
Gość: bond
[9 lutego 2016]
w pełni godny arcybanalnego imienia i nazwiska [czytelnik scrolluje w górę; "aha! no rzeczywiście banalne"], które pewnie już i tak wyleciało wam z głowy ["haha! mind reader!"]

i hardkorowo normcore'owy to fajny zlepek słów, szczególnie przez korowo vs. core'owy

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także