Miley Cyrus
Miley Cyrus & Her Dead Petz
[self-released; 30 sierpnia 2015]
Do dziś pamiętam, ile kontrowersji wzbudził wśród czytelników Screenagers najzwyklejszy w świecie fakt, że pojawiła się u nas recenzja „Bangerz”. Miley Cyrus, do której zapewne dotarły słuchy o tych reakcjach, postanowiła więc po dwóch latach skorzystać z wizerunkowej pomocy Wayne'a Coyne'a czy Ariela Pinka, by nie być już tak łatwym celem do ostrzału. Co z tego wyszło? Wielu widzi w tej dostępnej w całości na YouTube płycie przerost formy nad treścią bądź tani sentymentalizm (tak jakby w rozkochanej w zwierzętach dziewczynie zrzucającej maskę mainstreamowej niedostępności i wyśpiewującej ze łzami w oczach „Pablow the Goldfish”, w tęsknocie za zmarłą rybką, było coś godnego potępienia, dajcie spokój). Materiał, mimo swej być może odrobinę zbyt monumentalnej formy (23 utwory i ponad 90 minut), ma bardzo mało mielizn. Intryguje za to za każdym razem, gdy wżynające się w głowę melodie toną w pogłosach i rozmyciach, jak np. w „The Floyd Song”.
I tak, popełnione na spółkę ze wspomnianym Pinkiem „Tiger Dreams” to przepiękna, rozmyta w oparach psychodelii ballada, którą chce się zapętlać w nieskończoność. Z kolei „Space Boots” rozczula lekkością, w odpowiednich momentach pobudzając do tańca. Refren „1 Sun” to pewna wskazówka, jak mogłaby brzmieć Lana Del Rey, gdyby grała dynamiczne numery, zaś absurdalnie rozpoczynające się „Milky Milky Milk” przeradza się stopniowo w ujmujący konglomerat zwiewności i improwizacji. Tak naprawdę wszystko jasne jest jednak już od początku, wraz z eksperymentalnym (także wizualnie) „Dooo It!”, które stało się zupełnie niestrawne – mimo różnych smakowitości wylewających się na twarz głównej bohaterki – dla dotychczasowych słuchaczy artystki, co świetnie odzwierciedla proporcja łapek w górę i w dół, pokrewna w recepcyjnym niezrozumieniu tej z „Rolowania” Nataszy Urbańskiej. Na końcu utwór przemienia się jeszcze w jakąś parodię eurodance'u, by po chwili – jeden z lepszych momentów krążka – skręcić w hałaśliwe rejony kojarzące się mocno z... „The Red Wing” Fuck Buttons.
W wywołanej na wstępie recenzji Michał sugerował, że w 2013 roku Amerykance brakowało jeszcze w całym tym szaleństwie czegoś, co można by określić pełną muzyczną samoświadomością. Po „Miley Cyrus & Her Dead Petz” można dość zdecydowanie postawić tezę, że dużo się w tej kwestii pozmieniało, a taki Leo Beenhakker, patrząc na jej ostatnie poczynania, wypowiedziałby zapewne legendarne już: „international level”.
Komentarze
[21 grudnia 2015]
[21 grudnia 2015]