Ocena: 8

Drivealone

Lifewrecker

Okładka Drivealone - Lifewrecker

[DRAW Records; 13 listopada 2015]

Minęło naprawdę sporo czasu od ostatniego wydawnictwa, które Piotr Maciejewski zaprezentował pod szyldem Drivealone. Wprawdzie w międzyczasie fizycznego wydania doczekały się wcześniejsze nagrania artysty („Marionettes And Satellites” oraz „The Letitout”), a sam Maciejewski współtworzył wraz z Borysem Dejnarowiczem i Michałem Stambulskim zespół CNC oraz był częścią prawdopodobnie największej supergrupy polskiego niezalu (a z pewnością supergrupy o największym rozmachu kompozycyjnym) – projektu Manhattan. Jednakże typowo solowych rzeczy próżno było szukać. Hype, którego apogeum przypadło na moment wydania debiutu Drivealone, zdążył osłabnąć. Minęło sześć lat i nareszcie „Thirty Heart Attacks A Day” ma swojego następcę w postaci albumu „Lifewrecker”.

Trzeba od razu nadmienić, że sam Maciejewski czuje się w tym momencie jakby był „notorycznym debiutantem”, o czym nie omieszkał wspomnieć przy okazji kilku wywiadów radiowych dotyczących płyty. Nic dziwnego: sześć lat przerwy bez żadnego oficjalnego znaku życia to w świecie alternatywy medialne samobójstwo. Jednakże cisza ze strony Drivealone nie oznaczała ciszy ze strony Maciejewskiego. Do wyżej wspomnianych aktywności – w Manhattanie oraz CNC – należy jeszcze dodać komponowanie muzyki do spektakli teatralnych oraz granie z macierzystymi Muchami. Nie mam tu na myśli wyłącznie wydanego w 2010 roku drugiego albumu grupy, po którym Piotr opuścił zespół, ale również okazjonalne wspólne występy, jak chociażby w przypadku tegorocznego Jarocina.

Przechodząc jednak do rzeczy: jaki jest ten „Lifewrecker”? Po pierwsze, o wiele bardziej wyciszony względem wszystkich wcześniejszych wydawnictw Drivealone. Dwoma najważniejszymi instrumentami na albumie są pianino oraz gitara akustyczna, co przy zestawieniu z obecnymi na poprzednich płytach przesterowanymi gitarami czy elektronicznymi wstawkami jest dosyć radykalnym uproszczeniem brzmienia. Wbrew pozorom na skutek tego zabiegu nie otrzymaliśmy jednak jakichś strzępów kompozycji, a pełnoprawne wielowarstwowe utwory, w których cały czas coś się dzieje na wielu planach.

Przykładem może być „Faintest Trail”, w którym do wiodącego motywu klawiszowego stopniowo dołączane są kolejne elementy: stuki, trzaski, bas oraz perkusja, która sprawia, że kompozycja pod koniec odjeżdża bardziej w stronę tego, co działo się na „Thirty Heart Attacks A Day”. Innym utworem, który dobrze obrazuje mnogość planów dźwiękowych, może być „Out Of Hope”. Kawałek ten prowadzony jest cichym, stonowanym banjo, prostą perkusją oraz zdublowanym wokalem, a pod tym wszystkim pojawiają się dodatkowe elementy – synthy, gitara i różne szmery – które rozbudowują całą kompozycję, jednocześnie nie odwracając uwagi od tego, co stanowi jej podstawę.

Po drugie, „Lifewrecker” jest płytą znacznie bardziej osobistą i emocjonalną. Oczywiście, wszystkie utwory, jakie Piotr Maciejewski wydawał solowo, dotyczyły różnorakich emocji, jakie mogą targać człowiekiem, przeważnie jednak tych złych (och, te porównania do Sunny Day Real Estate czy Death Cab For Cutie przy okazji pierwszej płyty!). W tym wypadku jednak po raz pierwszy zostały one wyśpiewane w pierwszej osobie, przez co jeszcze bardziej poruszają słuchacza, że wspomnę chociażby takie linijki, jak: „I’ve been watching you all like animals in a zoo/thinking maybe someday I’d live inside it too” („Departed”); „I’ve been downest of down and I’ve barely got out of my bed/after so many years of the war someone has to be dead” („I Left My Balls In A Ballroom”) czy „yet when I’m back it’s always the same/verbal assaults, exchanging blame” (“Mothertape”). Westchnięcie przed ostatnim ze wspomnianych utworów może kojarzyć się z oddechem Jeffa Buckleya przed „Hallelujah” i mam wrażenie, że w pewnym sensie „Lifewreckera” można zestawić z Buckleyowskim „Grace” – obydwie płyty próbują uchwycić smutek w słowa i muzykę, jednak każda robi to na swój sposób.

Pora na drobną łyżkę dziegciu: nie potrafię zrozumieć, dlaczego „I Left My Balls In A Ballroom” stało się utworem promującym album. „Kinda Tryin’”, które jako pierwsze pilotowało płytę, było znacznie lepszym wyborem, chociażby dlatego, że jest utworem otwierającym „Lifewreckera”. O wiele większy potencjał singlowy mają chociażby „Far Too Far” lub „Collision Curse”, w których dzieje się znacznie więcej i które lepiej oddają charakter albumu; ba, nawet „Out Of Hope” odnalazłoby się lepiej w tej roli.

We wszystkich kompozycjach z drugiej pełnoprawnej płyty Drivealone czuć dojrzałość i samoświadomość. Przejawia się ona nie tylko w tekstach czy prostocie kompozycji, ale też w ostatecznym kształcie albumu. „Lifewrecker” nie jest przegadany, trwa niecałe 40 minut i zawiera 9 indeksów. Po sześciu latach przerwy można było uzbierać o wiele więcej utworów – w wywiadach pojawia się zresztą stwierdzenie, że w tym czasie powstały dwa inne albumy, jednak zostały one wyrzucone do kosza – ale dobrze, że ta płyta jest właśnie taka. Momentami można odnieść wrażenie, że mimo jej kształtu, i tak jest tego za dużo – za dużo emocji, za dużo warstw – ale to tylko wrażenie.

Wszyscy, którzy liczyli, że Drivealone wyda coś na miarę „The Letitout”, przeliczyli się. „Lifewrecker” to skręt w inną stronę, to pewien przystanek na muzycznej trasie Piotra Maciejewskiego. Bliżej stąd do Sufjana niż do Shieldsa, ale to nadal ta sama wrażliwość, jak na wcześniejszych płytach. Dobra wiadomość: nowa EP-ka w przyszłym roku. Drivealone, a nie My Bloody Valentine oczywiście. Miejmy nadzieję, że nie będziemy czekać tyle lat, co ostatnio. Na Drivealone i MBV, oczywiście.

Marcin Małecki (23 grudnia 2015)

Oceny

Wojciech Michalski: 7/10
Średnia z 1 oceny: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także