Ocena: 9

Julia Holter

Have You In My Wilderness

Okładka Julia Holter - Have You In My Wilderness

[Domino Records; 25 września 2015]

W doskonale zwyczajnej rzeczywistości pojawia się doskonale zwyczajna dziewczyna, która nagle, bo w przeciągu kilku lat, okazuje się absolutnie niezwykłą artystką, zachowując przy tym skromność, klasę i styl doskonale zwyczajnej dziewczyny. Tak oto w skrócie przedstawia się fenomen Julii Holter. Momentami odnoszę nawet wrażenie (jadąc lekko po bandzie), że Holter jest negatywem/antytezą Taylor Swift. Party like it’s 1989 kontra show me your second face. Podczas gdy Taytay jest uniwersalną „raddest girl in class”, osobowość artystyczną Holter najlepiej opisują słowa: nostalgia, czerń i szarość, aksjomat piękna, byt idealny, trudna relacja, prostota.

Wszystko układa się w spójną całość. Holter jako piosenkopisarka nie jest ani krzykliwa, ani zadziorna, mimo że uwielbia M.I.A. i Grimes. Stroni od udziwnień i łamania muzycznych konwencji, a przecież zasłuchuje się w muzyce Milesa Davisa i Roberta Ashleya. Nie obnosi się nadmiernie z „magią”, jak zdarzało się Joannie Newsom – co prawda z olśniewającym skutkiem, ale jednak. Nie przebiera się też w luźne wdzianka i nie próbuje flirtować z mistycyzmem, a jednocześnie ubóstwia Alice Coltrane i jej „Turiya Sings”. Co dalej? Skończyła CalArts pod kierunkiem Michaela Pisaro i wielu dziennikarzy próbuje doczepić jej łatkę artystki konceptualnej. To jednak absolutny brak wyczucia, bo Holter, pomimo że ma wszelkie warunki i możliwości, by snobować się na „avant-garde”, woli z pomocą piosenek wprawiać nasze serca w stan podwyższonego tętna – aktualnie. Wcześniej natomiast, w czasach „Tragedy” i „Ekstasis”, zdarzało jej się posiłkować Eurypidesem czy tradycją pisania madrygałów, lecz to nadal były piosenki, i mam wrażenie, że w duszy Julii nieustannie gra na dziecięcych klawiszach młodziutka Shammas z pierwszych trzech, zapomnianych wydawnictw („Eating The Stars”, „Cookbook”, „Celebration”).

Przejdźmy teraz do „Have You In My Wilderness”. Hasło dnia brzmi: aranżacje, głupcze. Album zaaranżowany i wyprodukowany jest nieskazitelnie. To zasługa samej Julii i producenta Cole’a M. Grieff-Neilla ze świty Ariela Pinka, ale jednak palmę pierwszeństwa należy oddać kalifornijce, ponieważ, jak przyznaje w wywiadach, „aranżowała wszystko wstępnie w zaciszu domowym” oraz „do studia wkroczyła już ze starymi piosenkami”, by następnie poddać je obróbce.

Grieff-Neill produkował już poprzednie albumy Holter, stąd wiele elementów wybrzmi znajomo. Na pierwszy rzut oka bowiem „Have You In My Wilderness” brzmi jak zbiór oszlifowanych pomysłów z sesji do „Loud City Song”. Pozwala tak myśleć mnogość podobieństw aranżacyjnych. Klawesyn – którego Holter używa jako alternatywy tembralnej dla fortepianu, wcale nie siląc się na wskrzeszanie Ars Nova, jak może przypuszczają niektórzy – pojawia się w otwierającym album „Feel You”, ale też w otwierającym poprzednią płytę utworze „World”. Ekspresyjne solówki saksofonu, obecne m.in. w „Sea Calls Me Home” i „Vasquez”, pamiętamy z „This Is True Heart” i „Maxim’s II” (gdzie zabieg ten robił piorunujące wrażenie). Co dalej? Monument sekcji smyczkowej w „Lucette Stranded On The Island”, rodem z opus magnum grupy Sigur Ros, spełniał swoją rolę już w „Maxim’s I”.

Wgłębiając się w album miałem rozmaite flashbacki; najsilniejszy z nich może wydać się przyrównaniem nieco ryzykownym. Mianowicie: słyszę na „Have You In My Wilderness” dalekie echa „Astral Weeks” Vana Morrisona. Przede wszystkim kontrabas – u Morrisona, pamiętamy, grał ensemble jazzowy z wiodącą rolą Richarda Davisa. Tak wyrazisty bas, niczym lead Grahama Simpsona z Roxy Music, stanowi fundament większości nowych piosenek Julii. Pójdźmy dalej tropem „Astral Weeks”. Ozdobniki sekcji smyczkowej, zwłaszcza w „Silhouette”, pięknie przypominają o najlepszej piosence blue-eyed soulu, czyli „Sweet Thing”. Z kolei klawesynu Holter używa zupełnie inaczej niż Morrison w „Cypress Avenue”. Tam mieliśmy do czynienia ze swobodnym akompaniamentem, natomiast w przypadku „Feel You” czy „Sea Calls Me Home” specyficzne metaliczne dźwięki wykładają temat, zastępując riffy gitary. Larry Fallon i Cole Grieff-Neill mogliby uścisnąć sobie dłonie.

Pozostaje też puenta obu albumów. Van Morrison zakończył swoją najważniejsza płytę druzgocącym dysonansem emocjonalnym, gdy w „Slim Slow Slider” po słowach „I know you’re dying / And I know, you know it too” i „Every time I see you / I just don’t know, what to do” następuje kompletna rozsypka aranżacji, chaos i ucieczka w panice. Julia Holter śpiewa o rozterkach emocjonalnych, o kruchości międzyludzkich relacji, rabunkowym podbijaniu cudzych serc i zamyka album utworem tytułowym, gdzie w sposób posągowy, ponad arpeggio niczym z „Nude” Radiohead, roztacza pełne trwogi słowa „Tell me why do I feel / You’re running away”.

Wobec „Have You In My Wilderness” można zastosować wiele więcej punktów odniesienia – choćby muzykę Joni Mitchell czy Roberta Wyatta. Nie byłaby to również płyta kompletna, gdyby jedynie aranże i kompozycje miały bronić jej wartości. Słowa uznania należą się Holter za wykorzystanie swojego głosu na równi z innymi elementami aranżacji. Charakterystyczny, przygaszony timbre i lekko teatralna artykulacja towarzyszą nam oczywiście nieustannie na pierwszym planie, ale dodatkowo możemy mówić o polifonii echa i wokaliz. To stały element w muzyce Holter od dobrych kilku lat, ale tym razem naprawdę wszystko jest na swoim miejscu. Działa to świetnie zarówno w zrywnym, trochę kabaretowym „Everytime Boots”, jak i w „Betsy On The Roof” – balladzie, która wręcz rozpoczyna się przedrefrenem i czystą kulminacją („Oh oh, she said” już w 18 sekundzie), by potem prowadzić słuchacza do kolejnego i kolejnego climaxu, nie powodując jednocześnie żadnych przeciążeń w emocjach.

Obcowanie z „Have You In My Wilderness” to sytuacja typu win-win. Wygrywasz ty, wygrywam ja, nikt nie może przegrać. Wygrywa Julia Holter i wygrywają jej słuchacze. O niczym więcej nie będę pisał. Wszyscy jesteśmy zwycięzcami w tym 46-minutowym pochodzie niemal perfekcyjnych piosenek, które w całkowicie naturalny sposób zapisują się – jako niezwykle spójny album – w kanonie nowoczesnego art-popu.

Michał Pudło (18 grudnia 2015)

Oceny

Michał Pudło: 9/10
Wojciech Michalski: 9/10
Średnia z 2 ocen: 9/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mpudlo
[24 grudnia 2015]
@marta s: serdeczne dzięki!
Gość: gh
[22 grudnia 2015]
jeszcze ze 3 albumy na poziomie, a potem second Tori Amos
Gość: jaxxx
[21 grudnia 2015]
Mam problem z tym albumem. Świetne momenty mieszają się z nudnymi piosenkami w stylu "Sea Calls Me Home".
Gość: 48
[21 grudnia 2015]
Trochę nudy podobno nie zaszkodzi... W radiu i w remizie z pewnością. Mentalność chłopów pańszczyźnianych, ajfony, miasto aniołów, american dream and shit, tonalność i wtórność, egzaltacja, defekacja, kasamisiu, długie palce i lukier. Ziew.
Gość: fr
[20 grudnia 2015]
chwilami jej śpiew wydaje mi się pretensjonalny...
Gość: Bogdan
[20 grudnia 2015]
Trzy najlepsze płyty 2015 wdł mnie to :
Julia Holter
Gentle Storm
Editors
Gość: marta s
[20 grudnia 2015]
świetna recenzja! a płyta to mój numer jeden
Gość: Maciek
[19 grudnia 2015]
Dla mnie bezapelacyjnie najwybitniejsza płyta tej dekady. Już ,,Loud City Songs" osłuchałem na pamięć, a ta jest jeszcze lepsza. W porównaniu do różnorodnej poprzedniczki, gdzie każdu utwór pokazywał podejście jednej osoby do różnych stylistyk tutaj łączy całość smyczkowo-chłodne brzmienie. Najlepsze jest, jak naturalnie brzmią utwory z melodyką art-popu z aranżacjami klasyki i jazzu. Przyswajalność melodyki i aranżacji jak z alternatywnego popu - niesamowite.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także