Ocena: 7

Majical Cloudz

Are You Alone?

Okładka Majical Cloudz - Are You Alone?

[Matador; 13 października 2015]

Przy pierwszym przesłuchaniu „Are You Alone?” zastanawiałem się, dlaczego nie napisałem dwa lata temu o całkiem zacnym „Impersonator”? Czy było więcej albumów wartych omówienia? Czy krążek był tak mało inwazyjny, że zagubił się gdzieś w mojej pamięci? Wydaje mi się, że oba te powody są prawdziwe, ale paradoks polega na tym, że pomimo tego, nie był to wcale materiał przeciętny i nudny. Ktoś może powiedzieć, że to muzak z wokalem, a jednak utwory te mają swoją mikrodramaturgię, ulotną, obecną tylko na moment, ale odciskającą piętno na podświadomości. Jest wiele tajemniczego uroku w cichych, kruchych balladach, w zmęczonym wokalu płynącym na monochromatycznych dźwiękowych tłach.

Nie ma się co długo zastanawiać nad tym moim przeoczeniem, bo znów jest okazja, by o Magicznych Chmurach napisać, a nowe piosenki nie ustępują tym z „Impersonator” praktycznie wcale. To wciąż ta sama smutna, ale przytulna kraina ambient popu, będąca na przeciwnym biegunie dekadenckiej i niepokojącej odmiany tego gatunku w wykonaniu HTRK. Teraz jest nawet jakby bardziej piosenkowo. Pewnie dzięki „Are You Alone?” przybędzie publiczności trochę koncertowych ulubieńców, które będą godnym towarzystwem do takich perełek jak „Childhood's End” czy „This Is Magic”. Za najlepszy nowy utwór uznałbym przedostatnie na płycie „Game Show”, niby spokojnie falujący, a w szczytowym momentach paraliżujący piętrzącymi się synthami. Ważne jest na albumie zachowanie proporcji między intymnym wyznaniem, nie wykraczającą poza mikroskalę, a pewnego rodzaju hymnicznością potężnie naładowanych emocjami refrenów. Majical Cloudz na szczęście nie spotkał syndrom „stadionowego grania”, który towarzyszył chociażby tegorocznego albumowi Twin Shadow.

Muzyka Matthew Otto przede wszystkim ma za zadanie uwypuklać głos Devona Welsha. Nie zapominajmy jednak o tym, ile dzieje się na drugim planie, bo szkieletowe, organowo-elektroniczne podkłady potrafią zaskoczyć nieoczekiwanymi wejściami drobnych motywów. Jak choćby w „Heavy”, zbudowanym na przyczajonym transowym motywie, który gdzieś tam ciągle majaczy, ale w pełnej krasie wyłania się dopiero za którymś okrążeniem, przy wokalnej kulminacji refrenu. Welsh swoim głosem stwarza tak intymną atmosferę, że wydaje się jakby śpiewał wprost do ucha słuchacza, ot tak sobie, z pominięciem tanich chwytów. Jaki dokładnie to głos? Ciężko to określić, bo jest on jednocześnie zbolały, kojący, lamentujący, afirmatywny, romantyczny, gnuśny – jest przejrzysty i jest dojmujący. Podobnie z tekstami, które orbitują wokół tematów samotności i niepowodzenia, ale też niepozbawione są pewnej pokrzepiającej siły. I tak też można czytać tytuł krążka – może Welsh po prostu zaprasza nas na niezobowiązującą terapię, gdzie nawzajem się wypłaczemy i podzielimy bolączkami, a na końcu każdy pójdzie w swoją stronę z satysfakcją, że nie jest w tym wszystkim osamotniony.

Michał Weicher (17 grudnia 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także