Ocena: 7

Beach House

Depression Cherry

Okładka Beach House - Depression Cherry

[Sub Pop; 28 sierpnia 2015]

Przyznam się na samym wstępie: z subtelnego dream popu, opartego na prostych melodiach, zawsze wolałem The xx. Brytyjska szkoła pisania szkieletów piosenek bardziej przypadła mi do gustu, podobnie zresztą jak ich emocjonalność, natomiast duet z Baltimore uważałem za całkiem przyjemny, ale nic poza tym. Nie odmawiałem im umiejętności, lecz jednocześnie nie potrafili mnie do siebie przekonać swoimi kompozycjami. Pewna zmiana na plus nastąpiła przy okazji „Teen Dream” (niech mi ktoś powie, że „Zebra”, „Norway” czy „Take Care” to nie są świetne kawałki), ale po wydaniu „Bloom” utwierdziłem się w przekonaniu, że jedyne słowo, jakim mogę określić Beach House to najzwyczajniejsze meh.

Aż pojawił się pierwszy utwór promujący nowy album zespołu – „Sparks” – który wprawdzie snuł się niespiesznie jak wszystkie dotychczasowe piosenki Alexa Scally’ego i Victorii Legrand, ale dodawał do tego jednak pewien shoegaze’owy pierwiastek. Był on wyczuwalny nie tylko w przesterowanej gitarze, ale również w wokalach, które miejscami plasowały się między Bilindą Butcher a Rachel Goswell. Internet szybko to podchwycił i uznał drobne urozmaicenie brzmienia za element wskazujący kierunek, w którym Beach House będą podążać na całej płycie. Niestety, „Depression Cherry” to nie nowe „Loveless”, ale i tak nie ma powodów do wstydu.

Twitter wśród różnych głosów dotyczących piątego krążka grupy podsunął mi jedno bardzo ciekawe skojarzenie: mianowicie pojawiło się stwierdzenie, jakoby „Depression Cherry” brzmiało jak soundtrack do kolejnego sezonu Miasteczka Twin Peaks. Powiązania Beach House z legendarnym serialem wskazywał już Karol Paczkowski przy okazji recenzji jednego z singli z „Bloom”, co tylko potwierdza, że coś jest na rzeczy. Wszystko się zresztą zgadza: mamy pewną dozę wewnętrznego rozedrgania, które symbolizują gitarowe melodyjki („Beyond Love”), aurę tajemniczości potęgowaną przez pogłos („Bluebird”) i trochę niepokoju, który kryje się gdzieś pod powierzchnią niektórych kompozycji („Days of Candy”). Amerykański duet nie bawi się jednak wyłącznie w zastępowanie Angelo Badalamentiego w roli autora ścieżki dźwiękowej do serialu Davida Lyncha, gdyż na „Depression Cherry” trafiają się również wątki kosmiczne. Mam na myśli nie tylko przeuroczą „Space Song”, ale również otwierające album „Levitation”, które można ze spokojem postawić na półce obok „Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space (I Can't Help Falling In Love)” Spiritualized, jeśli chodzi o dźwiękowe wprowadzenie do unoszenia się w kosmosie. Oczywiście Beach House zawsze grało muzykę, w której było mnóstwo przestrzeni, ale mam wrażenie, że dopiero przy tej płycie wszystkie elementy pasują do siebie tak dobrze jak nigdy wcześniej. Być może dlatego w jednym utworze mamy do czynienia z czymś w rodzaju reprise’u – „PPP” jest na tyle podobne do „Take Care” ze wspomnianego przeze mnie we wstępie „Teen Dream”, że trudno mówić o nieświadomym nawiązaniu. Nie da się powiedzieć, że któraś z wersji jest lepsza od drugiej; to raczej świadectwa dwóch różnych etapów istnienia zespołu, które dzieli pięć lat. Jeśli „Take Care” stanowiło esencję brzmienia Beach House z roku 2010, to „PPP” przypomina, w jakim miejscu grupa znajdowała się w momencie wydania trzeciej płyty i jednocześnie ukazuje, jak stopniowo zmienia się ich muzyka (czego dowodem może być chociażby nieco neurotyczna partia gitary).

Sam do końca nie wiem, co mnie tak zachwyciło w tym albumie tego duetu: być może to, że każdy utwór wynika z poprzedniego, że są momenty, kiedy można się uśmiechnąć przy drobnej intertekstualności („Tender is the night/For a broken heart”), a może po prostu to, że Scally i Legrand nie spinają się i nie starają się być jacyś. Są najzwyczajniej w świecie sobą i to w zupełności wystarcza. Tylko że tym razem bycie sobą połączyli ze zgraniem wszystkiego – melodii, nastroju, atmosfery – w taki sposób, że wyszła im najlepsza płyta Beach House. W związku z tym mam dziwne wrażenie, że przy nadchodzącej płycie The xx będą musieli sięgnąć po stare szkice, aby przebić to, czego dokonali ich amerykańscy koledzy po fachu na „Depression Cherry”.

Marcin Małecki (17 listopada 2015)

Oceny

Michał Weicher: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Jędrzej Szymanowski: 5/10
Średnia z 4 ocen: 6,25/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: szwed
[19 listopada 2015]
Przepraszamy za błąd, który wkradł się do tekstu, recenzja zdecydowanie zbyt długo czekała na publikację.
Gość: milek
[18 listopada 2015]
''Najnowszy album tego duetu''? Z całym szacunkiem ale w zeszłym miesiącu wydali jeszcze świetny Thank Your Lucky Stars.
Gość: maciek
[17 listopada 2015]
i ja też chciałem powiedzieć, że to bardzo ładnie napisana, prosta i bezpretensjonalna płyta. i udało się zrobić tak, że jeszcze urozmaicona brzmieniowo, czego o ich drugim tegorocznym krążku już raczej powiedzieć nie można. tylko porównanie do The xx cokolwiek karkołomne
Gość: ppp
[17 listopada 2015]
może jestem dziwny, ale podoba mi się nieco bardziej niż przekombinowany bloom. poddasze, ośnieżone świerki za oknem, herbata. podejrzewam, że zimą nieraz wrócę do tego bezpretensjonalnego popu.
Gość: egzy
[17 listopada 2015]
prawdopodobnie jest to jednak najlepszy krążek Beach House
Gość: pszemcio
[17 listopada 2015]
prawdopodobnie jest to jednak najsłabszy BH w dyskografii.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także