Lana Del Rey
Honeymoon
[Interscope; 18 września 2015]
Wyzbyte specjalnego ryzyka powielanie sprawdzonych wokalnych czy kompozycyjno-aranżacyjnych schematów zdążyło odrzucić mnie już od wielu lubianych niegdyś muzyków i kapel. Do twórczości Lany Del Rey zniechęcić się jednak w żaden sposób nie potrafię, mimo że jej maniera jest przecież w tym kontekście wręcz bezczelna. A może właśnie dlatego? Artystka z każdą płytą nieustannie dopieszcza własny styl, mrówczo pracując na to, by po latach wspominano ją jako ikonę, mimo że sama wydaje się przecież zapatrywać na celebrycki światek nieco podobnie jak choćby David Cronenberg w świetnych „Mapach gwiazd”, tyle że uderzając w tę przestrzeń, od środka, ze zdecydowanie subtelniejszej amunicji. Jeśli ktoś nie podziela tej życzliwej Amerykance perspektywy, w pełni zrozumiałe stają się pojawiające się to tu, to tam, zarzuty skoncentrowane wokół tego, że przebranie patentów z „Born To Die” czy „Ultraviolence” w nowe szaty to trochę za mało. I jak najbardziej jestem w stanie to zrozumieć, choć postrzeganie Elizabeth Woolridge jako zjawiskowej figury wciąż zdecydowanie dominuje dla mnie, przy odbiorze jej muzyki, nad jakąkolwiek stylistyczną powtarzalnością.
Jak więc prezentują się same utwory? Tytułowe „Honeymoon” to płynący leniwie, może i niezbyt wciągający, acz rozczulający, wyciskacz łez, rozkwitający jednak na dobre – i to jak! – tuż przed czwartą minutą – na wysokości „There are violets in your eyes...”. Analogiczny schemat najciekawszych momentów i kulminacji pozostawionych na sam koniec pojawia się tu zresztą bardzo często, jak np. w najbardziej chyba przejmującym „Terrence Loves You” (dopiero od 3:05) czy „High By The Beach” (2:37). To ostatnie ozdobione jest też dziwnym, bo niby oczywistym, ale jednak w jakimś stopniu intrygującym teledyskiem – coś jakby estetykę noir próbowali uchwycić swą specyficzną trzęsącą się ręką twórcy manifestu Dogma 95 – z absurdalnym zakończeniem sprawiającym wrażenie, że za nowego Bonda zabrał się Uwe Boll. I to chyba właśnie – dosłownie i w pełni – ta wspomniana wyżej delreyowska amunicja.
W „Swan Song” Elizabeth Grant urzeka popisami wokalnymi – zarówno w rejestrze niskim, jak i wysokim, a zwłaszcza w ujmującym momentami przechodzeniu pomiędzy obydwoma. Szkoda tylko, że wyłaniające się w tle orkiestrowe partie zanurzają czasami emocjonalne niedopowiedzenie w zbyt dużej, nieco nadętej dosłowności. Gdyby zaś „God Knows I Tried” powstało w latach siedemdziesiątych, obstawiam że do dziś byłoby wałkowane przez wszelkie „trójki” do zupełnego obrzydzenia, więc może i dobrze, że tak się nie stało. Tak po prawdzie, ciężko wyselekcjonować tu jakieś wyraziste highlighty, bo utwory – choć zgrabne – zlewają się w siebie, składając się na spójną, depresyjną kompilację. Warto zwrócić jednak oczywiście uwagę na „Music To Watch Boys To”, „The Blackest Day”, „Freak”, „Art Deco” czy „Religion”.
Podsumowując, retro-aranżacje, często z symfonicznymi naleciałościami, generują momentami pewien lekko odpychający patos, jednak jest on na „Honeymoon” naprawdę umiejętnie rozrzedzany łagodnymi melodiami. I choć żaden utwór nie jest tu chyba aż tak uzależniający jak „West Coast” z poprzedniego krążka, to i tak co najmniej zasadna wydaje mi się opinia, że jeśli „Idiot” Iggy'ego Popa był ostatnią płytą przesłuchaną przed śmiercią przez Iana Curtisa z Joy Division, „Honeymoon” powinno być ostatnim albumem, jaki wybrzmiał w rezydencji Normy Desmond z „Bulwaru zachodzącego słońca”.
Komentarze
[27 października 2015]
[27 października 2015]