Chelsea Wolfe
Abyss
[Sargent House; 7 sierpnia 2015]
Kolejne odsłuchy powodowały, że coraz częściej cofałem się do roku 2008. Być może na wyrost, ale nie mogłem wyzbyć się skojarzeń z „Third” Portishead. I tak jak siedem lat temu zaczęło się od zakłopotania i umiarkowanego zadowolenia, a skończyło się na zachwycie. Nową płytą Chelsea Wolfe nie łatwo zadurzyć się z miejsca. Po bardzo mocnym początku już na wysokości piątej ścieżki album modyfikuje swoje oblicze - szum ustępuje miejsca neurotycznym balladom. Tak mocna zmiana wpierw wybija z rytmu; później jednak zauważamy, że jest to przemyślane posunięcie i przy odrobinie wysiłku szybko zanurzymy się w świat „Abyss”.
Podobieństwa z „Third” dotyczą również tkanki brzmieniowej. „Abyss” pełne jest nieoczywistych, niespotykanych raczej dźwięków. I podobnie jak Beth Gibbons Wolfe nie bawi się w półśrodki - żaden utwór nie jest w stanie uciec od neurozy. Oczywiście środki wyrazu są inne. Chelsea korzysta, zresztą jak na poprzednich wydawnictwach, z dobrodziejstw darkwave'u i gotyckiego rocka. Zasadniczą różnicą jest masywne, doom metalowe brzmienie, nawet w tych spokojniejszych partiach. Najwyraźniej jest odczuwalne na samym początku: opener „Carrion Flowers” jeszcze błyszczy potężnym industrialem, natomiast „Iron Moon" podczas refrenu porusza się jak walec. Rzeczona ciężkość jest na całe szczęście tłem, a nie podstawą - to kolejne składniki wzmagające przytłaczającą atmosferę.
Największą zaletą „Abyss” jest wspomniana już wcześniej oryginalność. To nie pierwszy raz, kiedy muzykę Wolfe niezwykle trudno umiejscowić w konkretnych ramach, ale nowy album jest w tej materii szczególny. Od „After the Fall” aż po sam koniec dzieją się rzeczy wielkie: to ciąg pięknych, emocjonalnych piosenek. Chelsea tworzy własny dream pop, sklejony z mrocznego folku oraz goth-industrialnego anturażu. Często przekomarza się ze słuchaczem. Jak w „Survive”, gdy akustyczny podkład w końcówce zostaje zastąpiony rytualnymi bębnami. Albo wręcz odwrotnie: w „Simple Death” od początku do końca trzyma się twinpeaksowej maniery.
„Abyss” ma coś jeszcze - nie daje o sobie zapomnieć. Nawet po odkryciu wszystkich detali chęci na kolejne seanse nie przemijają. Wolfe postarała się o materiał niezwykle zaskakujący, chociaż na wstępie ten element zaskoczenia można nieco odrzucić. Warto przeczekać ten moment zwątpienia, bo już chwilę później możemy zupełnie się zatracić.
Komentarze
[31 sierpnia 2015]