Wudec
Open Doors
[Self released; 16 maja 2015]
Początek albumu łudząco przypomina zapomniany witch house'owy act †‡† z równie zapomnianego nurtu witch house. Wydawać by się mogło, że dwa pierwsze numery są próbą wskrzeszenia trupa na polskim gruncie, ale potem okazuje się, że to nie ten trop. Pochodzący z Tych producent był jednym z pierwszych artystów rodzimej sceny parających się modnym jeszcze niedawno minigatunkiem i dlatego też na albumie „Open Doors” pozostał po tym ślad. Na szczęście krążek jest na tyle obszerny, że odsłania w trakcie słuchania dużo więcej kart. W zasadzie równie dobrze można powiedzieć, że to pozycja witch rave'owa, bo okultystyczna symbolika i czarna magia spotykają się tu z solidną dawką oldschoolowych brzmień. Wraz z kolejnymi utworami znikają ostro cięte sample wokalne, a w zamian pojawia się dużo transu i fluorescencyjnego techno.
Może się podobać progresywność materiału – między kawałkami jest ciągłość, a każdy z osobna przechodzi przez kilka stadiów ewolucji. Jeden motyw czający się gdzieś w tle, może przerodzić się w istotny czynnik napędzający dalszą część utworu. W ten sposób układa się najlepsza moim zdaniem trójka utworów: „Open Doors” „Cold Touch” i „Lost Love”. Ten pierwszy, początkowo mroczny później ekstatyczny, w momencie kulminacyjnym przypomina „Birds” Vitalic. „Cold Touch”, w którym motywem przewodnim staje się wybijany nerwowo rytm, wpada zaś na drugi biegun – minimalistyczny i surowy. Drogi te spaja ze sobą monumentalne, prawie dziesięciominutowe „Lost Love”, chłonące dramaturgię jak gąbka, by potem partiami eksplodować nawałnicą dźwięków.
Druga połowa płyty przynosi trochę więcej ukojenia w postaci ezoterycznego „Where The Future Is” a także ślicznej rajskiej impresji „Psilocybin”. Tu warto wspomnieć o produkcji, bo utwór ten prezentuje wyjątkową jak na Wudeca subtelność aranżacji. W lwiej części materiału producent skupia się raczej na surowej edycji. Wspomniane już wcześniej „Cold Touch” mogłoby nawet robić za bardziej melodyjny fragment katalogu Containera. Mogą się też oczywiście pojawić zarzuty o amatorszczyznę. Owszem, czasem wydaje się, jakby wszystkie ścieżki były na pierwszym planie, co może irytować szczególnie podczas słuchania na słuchawkach. Jest to jednak DIY, które kupuje się w pakiecie z muzyką, bo to już taka filozofia grania (patrz fenomen Crystal Castles).