Ocena: 7

Preston Harris

Love Crazy [EP]

Okładka Preston Harris - Love Crazy [EP]

[HS87; 10 lutego 2015]

„Cmon it ain't cool to make a love song /They lookin’ at me like there’s something wrong /This ain't a song about cars and drugs /Even gangsta moutha fuckers fall in love” – tak gościnnie rapował Mac Miller na „That’s Love” 9th Wondera. Linijki te doskonale opisują zamysł jaki towarzyszył Prestonowi Harrisowi podczas tworzenia debiutanckiej EP-ki. Chłopak chce swoim wydawnictwem przywrócić piosenkom o miłości urok i bezpretensjonalność, pokazać, że pisanie ballad nie musi od razu wiązać się z tendencyjnością i używaniem wyłącznie zużytych klisz. „Love Crazy” nie jest krążkiem, który słuchacz traktował będzie jako guilty pleasure, zapuszczając go sobie w zaciszu własnego pokoju w chwilach miłosnych uniesień lub cierpień, z jednoczesnym wyłączeniem last.fm-owego scrobblingu (tak, last.fm jeszcze działa i ma się dobrze, heh).

Z punktu widzenia wrażliwości debiut Harrisa można umieścić gdzieś pomiędzy Frankiem Oceanem, Jeremih i Justinem Timberlakiem. Kawałki wokalisty są jednak mniej szalone niż co niektóre projekty chłopaków z Odd Future, bardziej poczciwe niż przepełnione ‘swagiem’ i dosłownością kawałki Jermih. Nie mają też popowego zacięcia Timberlake’a. Czym więc Preston Harris chce sobie zjednać słuchacza?

Po pierwsze „Love Crazy” towarzyszy doskonała produkcja, którą zajął się Hit-Boy. Producent „Niggaz In Paris” zadbał o to, by każdy z kawałków utkany był z dużej ilości instrumentalnych elementów, nie tracąc jednocześnie pewnego rodzaju „cichości” i intymności. Postawił na muzyczność, na którą składa się wiele znanych motywów poukładanych jednak w bardzo nieregularne struktury (niektóre kawałki mają ponad 6 minut!), czego efektem jest jednoczesne poczucie bezpieczeństwa, zakotwiczenia słuchacza w dobrze znanych mu estetykach oraz, z drugiej strony, niezwykłej świeżości brzmienia. Podobne zabiegi do mistrzostwa doprowadził BJ The Chicago Kid.

W wywiadach Preston Harris mówił, że chce przywrócić R&B tę wrażliwość, którą miało za czasów Marvina Gaye’a i Steviego Wondera. Pomimo, że poprzeczkę postawił sobie wysoko, udało mu się całkiem nieźle zrealizować swój zamysł. Na „Love Crazy” oprócz fantastycznych podkładów Hit-Boya mamy bowiem randkę z doskonałym wokalistą, na którego ekspresji i głosie opiera się cały mini album. Harris potrafi w jednym kawałku śpiewać na kilka zupełnie różnych sposobów – słychać to najwyraźniej w „Hummingbird”. Samo „Hummingbird” nawiązuje do „Sexual Healing” Marvina Gaye’a i, jak dla mnie, jest najbardziej poruszającym hip-hopowym kawałkiem o miłości od czasu „Relapse” Homeboy Sandmana (niech nikt mi nie mówi, że gdzieś na wysokości refrenu nie miękną wam serduszka).

Trzeba przyznać, że Harris poradził sobie świetnie jak na debiutanta, a „Love Crazy” ma szansę zagościć na playlistach nie tylko w okresie walentynek. Amerykanin uderzył w naszą romantyczną stronę i to w sposób, którego wszyscy nieświadomie pragnęliśmy. Zaprezentował się jako „chłopak z sąsiedztwa”, który przeżywa uniesienia i rozczarowania miłosne bez zbędnych otoczek, prężenia klaty czy wyświechtanych i zakatowanych już do znudzenia klisz. Wspomina o małych rzeczach związanych z zakochaniem, z którymi każdy w jakimś stopniu może się identyfikować. Podał je w przeuroczej oprawie, która lekko gloryfikuje przeżycia związane z miłością, jednak na tyle subtelnie, że słuchacz jest w stanie Harrisowi uwierzyć.

Katarzyna Walas (19 maja 2015)

Oceny

Michał Pudło: 7/10
Średnia z 1 oceny: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także