Noir Desir
Des visages, des figures
[Universal; 22 października 2001]
Długo, bo aż pięć lat, trzeba było czekać na nowe, studyjne wydawnictwo francuskiego Noir Desir. Od czasu rewelacyjnego "666.667 Club" (1996) w muzyce wiele się zmieniło, wiele również się zmieniło w graniu Noir Desir. Mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, iż jest to najbardziej stonowany, wyciszony, ale i zarazem najbardziej... brudny, najcięższy album grupy. Nie jest to oczywiście brud, jaki podaje nam The White Stripes. Jest to album, na którym nie ma takich hitów jak choćby "Aux sombres heros de l'amer", "Tostaky", czy "Un jour en France", a jedynym utworem z takowym potencjałem jest "Le vent nous portera".
Wrażenie po wysłuchaniu płyty miałem podobne jak w przypadku "Adore" Smashing Pumpkins, czy choćby jeszcze "Kid A" Radiohead. Muzyka prawie kompletnie różniąca się od tego, co zespół dotychczas proponował. I jak w takich przypadkach bywa - z początku niedosyt. Myśl, że to już nie ten sam zespół. Później, wraz z oswajaniem się z muzyką, dochodzą myśli, że coś w tym jest. Że to mam sens. Że można znaleźć na poprzedniej płycie wątki, które wręcz zapowiadają taki kierunek. Wystarczy przypomnieć sobie przepiękne "Septembre en attendant".
Odnośnie samej zawartości "Des visages, des figures", to jak już wspomniałem, w większości jest to album stonowany. Aczkolwiek bardzo ciężko byłoby mi o nim powiedzieć, że jest spokojny. Ciężko jest też wyróżnić jakiś konkretny utwór. Problem, którego nie było w przypadku poprzednich płyt zespołu. No ale spróbuję.
Singlowy "Le vent nous portera" to bodajże jedyny przebojowy utwór na płycie. Leciutki, melodyjny, łatwo wpadający w ucho. Z gitarą Manu Chao w tle. Melodii na płycie jest wiele, ale takiej lekkości nie znajdziemy już w żadnym innym utworze. "Des Armes" to z kolei pełen niepokoju, krótki utwór w tradycji "chanson" - pieśni wykonywanych przez bardów (np. Jacques Brel), gatunku mocno osadzonego we francuskiej kulturze. Utwór raczej wypowiedziany (melorecytacja) niż wyśpiewany. Teraz przejdę do dwóch, moim zdaniem, najlepszych na płycie utworów - tytułowego "Des visages, des figures" oraz "A l'envers a l'endroit". Utworów dość charakterystycznych dla albumu jako całości. Utworów, w których pełno jest smaczków przebiegających gdzieś tam w tle. Utworów bardzo wyciszonych, ale tak zagranych, że ciarki przechodzą po plecach, gdy się ich słucha. Warto jeszcze wspomnieć jeszcze o dwóch piosenkach - "Son style 1" oraz "Son style 2", następujące zaraz po sobie, tak jakby charakteryzują ową zmianę stylu Noir Desir. W wolnym tłumaczeniu tytuły brzmią "To jest styl 1" oraz "To jest styl 2". Pierwszy pełen przesterowanej gitary, z zagrywkami charakterystycznymi dla poprzednich dokonań grupy. Drugi - ukazujący nowe oblicze. Na koniec jeszcze kilka słów o ponad 23 minutowym "L'europe", który kończy "Des visages, des figures". Muzycznie na myśl przywodzi zakończenie "Vitalogy" Pearl Jam. Niepoukładany, raz po raz się zmieniający, gdzie ciężko zapamiętać jakikolwiek motyw.
Pod względem tekstów jest to album bardzo dojrzały, poważny, a wręcz walczący. Zresztą takie są wszystkie wydawnictwa Noir Desir. Nie bez powodu grupę nazywa się sumieniem Francji. Tekstowo najważniejszy wydaje się być wspomniany już "L'europe". Swoisty monolog rozprawiający nad kondycją Starego Kontynentu.
Podsumowując, "Des visages, des figures" to album, który z pewnością Ameryki nie odkrywa. Odkrywa za to nowe obszary przed samymi fanami grupy (pojawiające się gdzieniegdzie wstawki elektroniczne). Jest po prostu bardzo solidnym materiałem. To muzyka, której bardzo istotnym uzupełnieniem są teksty.
Oceniam tą płytę z perspektywy dwóch lat po jej wydaniu. Również z perspektywy genialnego koncertu, jaki dała grupa w Warszawie w marcu 2002 roku - jak się okazuje, warto było jechać bez biletu przez pół Polski na wyprzedany koncert. Ale i również ze świadomością, że wszystkie te cudowne i ważne dla mnie teksty napisał, jak się później okazało, morderca. Wiadomość o tym fakcie była niesamowitym szokiem.
Mimo wszystko ocena 7/10. Przede wszystkim nie jest to tak udany album jak "666.667 Club". Podobnie jak w przypadku wspomnianych wcześniej "Adore" Smashing Pumpkins czy "Kid A" Radiohead - ciężko było nagrać płytę lepszą od genialnej poprzedniczki. No i jeszcze trzeba dodać, że pod względem stylistyki Noir Desir od w/w zespołów dzieli ocean. To tak pro forma.
Komentarze
[26 listopada 2010]