Courtney Barnett
Sometimes I Sit And Think, And Sometimes I Just Sit
[Milk!; 24 marca 2015]
Główna bohaterka „Sudden Manhattan”, filmu nakręconego w 1996 roku przez Adrienne Shelly, wstaje o 11.27. Zanim wyjdzie z domu, błądzi jeszcze trochę po mieszkaniu, próbując zmusić się do wykonania podstawowych czynności związanych z higieną osobistą. „Masz umyć zęby. Masz umyć twarz. Jeśli tego nie zrobisz, zęby ci wypadną, dostaniesz zakażenia skóry i nikt cię nie pokocha” – słyszymy jej myśli, wypowiadane zza kadru w formie prostej i zasadniczej jak kolejne punkty instrukcji mycia rąk, zawieszonej nad szkolną umywalką.
„Sudden Manhattan” krzepi. Udowadnia, że nawet w Nowym Jorku naprawdę nie dzieje się nic i może lepiej, żeby tak pozostało. Film Shelly to błyskotliwa i bezpośrednia (choć wzbogacona odrobiną pobłażliwej ironii) pochwała prostego życia, obserwacji stale tych samych osób i przedmiotów, wreszcie – najbanalniejszej codziennej rutyny. Rutyny, którą opiewać do niedawna było zwyczajnie nie na miejscu. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych każde „I want a range life” wypadało zrównoważyć gorzkim „if I could settle down”, a najlepiej krzyknąć „here we are now, entertain us” i uciszyć wszelkie tęsknoty za siedzeniem i gapieniem się na kozy. Lub na łuszczącą się na ścianie farbę.
„Sometimes I Sit And Think, And Sometimes I Just Sit”, debiutancki longplay Courtney Barnett, przyjmując za punkt odniesienia te właśnie lata dziewięćdziesiąte, przypomina, że można inaczej. Że wszystko w porządku, bądźmy sobie wystarczający. Świat Courtney Barnett jest co prawda światem neurotyczki: bezwładnym, złożonym z kompleksów, lęków, wyrzutów sumienia, lecz zarazem okiełznanym, świadomym tego, że sam sobie tworzy złudzenia. „We all think that we’re nobody but everybody is somebody else’s somebody”, śpiewa Barnett, tak że aż trudno nie ukryć twarzy w dłoniach, uprzedzając głośne „właśnie tak” lub „no przecież”. Wersy, trafiające w sedno jak najlepsze bon moty, są dla Barnett również sposobem na zdystansowanie się wobec muzyki, która odtwarza gatunkowe schematy z dokładnością funkcji replay. Nietrudno bowiem zauważyć, że „Depreston” brzmi jak nowe „Range Life”, jednak tekst i przedstawiony w nim landszaft z sennego, australijskiego przedmieścia nijak mają się do rzewnej, folkowej melodii. Podobnie w „An Illustration Of Loneliness (Sleepless In New York)”, piosence kojarzącej się z „A Father To A Sister Of Thought”, Barnett zdaje się nie mieć ambicji, by dorównać Malkmusowi pod względem lirycznej abstrakcji. Natomiast w „Pedestrian At Best”, kawałku skomponowanym jak gdyby na wzór „Smells Like Teen Spirit”, słowa „I’m resentful, I’m having an existential time crisis” przestają być jedynie przebłyskiem samoświadomości, a stają się środkiem dystansu, wywołując w słuchaczu mini efekt obcości. Ten dystans pozwala Courtney Barnett uniknąć porównań z Liz Phair czy Sheryl Crow („Debbie Downer”) i – wbrew wspomnianej referencyjności – czyni jej muzykę oryginalną i wyrazistą.
Courtney Barnett, podobnie jak niegdyś Pavement (ten zespół, który zdaniem Beavisa i Butt-heada „w ogóle się nie stara”), nadaje wartość temu, o czym w powszechnym mniemaniu szkoda gadać: siedzeniu w domu, nudzie, banalności. „Sometimes I Sit And Think, And Sometimes I Just Sit” to płyta dla tych wszystkich marzycieli, którzy chcieliby wydać płytę, lecz tymczasem stać ich tylko na to, by narysować markerem jej okładkę i odezwać się nieśmiałym „hi, how are you?”. Posłuchajcie Courtney i pamiętajcie, że kiedyś nawet it girls tkwiły w tym po uszy.