Amen Dunes
Cowboy Worship [EP]
[Sacred Bones; 20 stycznia 2015]
Bartek Chaciński zapytał kiedyś na swoim blogu, jaką płytę zabralibyśmy – my, czytelnicy – na bezludną wyspę. W jednym komentarzu wspomniano o „The Madcap Laughs” Barretta, który to wybór do dziś wydaje mi się strzałem w dziesiątkę. U Barretta samotność i rozpacz są co prawda nieco przerysowane, lecz zarazem nakreślone z dystansem i niekarykaturalnym humorem. Tak jak sylwetka głównego bohatera „Cast Away”, w którego wcielił się Tom Hanks.
Skojarzenia z Barrettem i bezludną wyspą przychodzą mi na myśl za każdym razem, gdy słucham Amen Dunes. Wystarczy rzucić okiem na okładkę wydanej w zeszłym roku płyty „Love” – to przecież fotografia żywcem wyjęta z magazynu turystycznego. Skoro już mowa o kliszach, Damon McMahon od retuszu woli kontrast: raz śpiewa jak ten kolega, co siedział w oślej ławce, innym razem jak sawant, a efekt jest równie przykry, co pocieszny.
EP-ka „Cowboy Worship” składa się prawie wyłącznie z przeróbek piosenek z płyt „Love” i „Through Donkey Jaw”. Jedynym utworem spoza nich jest cover „Song To The Siren” Tima Buckleya, który brzmieniem przypomina raczej wersję This Mortal Coil. To ważny trop stylistyczny, ujawniający eteryczne oblicze tego outsiderskiego, choć pięknego psycho folku. Słysząc „I Know Myself (Montreal)” wyobrażam sobie, że tak właśnie mogłoby dziś brzmieć Barrettowskie „Terrapin’” – trochę gatunkowo, a trochę poza czasem i stylistycznymi rozgraniczeniami. Natomiast charakterystyczna dla dream popu lat osiemdziesiątych lotność daje o sobie znać nie tylko we wspomnianym „Song To The Siren”, lecz zwłaszcza w głębokim pogłosie, którym na EP-ce wybrzmiewa praktycznie każdy dźwięk. Pomimo wszystkich niuansów, „Cowboy Worship” zasadniczo przynależy do piosenkowego, psychodelicznego folku. Są tu intra, które kojarzą się z „Feels” Animal Collective czy „The Milk-Eyed Mender” Joanny Newsom, choć – z racji outsiderskiego charakteru muzyki Amen Dunes – równie dobrze mogłyby się znaleźć na „Dreams Less Sweet” Psychic TV. Te z pozoru drobiazgi tworzą odpowiedni nastrój dla zagranego na pianinie „Love”, które dzięki połączeniu skromnej aranżacji z wykonawczą swobodą oraz smutku z błogością wzbudza te same uczucia, co muzyka Daniela Johnstona.
Jak doceniam zwięzłość EP-ek, tak mając wybór między „Love” a „Cowboy Worship”, na bezludną wyspę zabrałabym longplay. „Cowboy Worship” warto jednak potraktować jako zgrabne wprowadzenie do (nadal skromnej) dyskografii Amen Dunes. Lub odwrotnie – jako zwieńczenie dotychczasowego dorobku McMahona.