Björk
Vulnicura
[One Little Indian; 20 stycznia 2015]
Pomysł wykorzystania motywu miłości w sztuce jest stary jak ona sama. To truizm, ale przestrzeń oddzielająca dzieło od serca była często eksplorowana i dodatkowo obciąża ją piętno banału. Z tych m.in. powodów pod koniec drugiej połowy minionego wieku tematyka miłosna została wręcz wyparta z pewnych obszarów muzycznego światka. Dotyczyło to przede wszystkim tych gatunków, które ukonstytuowała opozycyjność wobec głównego nurtu. Do dziś nie lada wyzwaniem pozostaje rapowanie o sercowych rozterkach bez cienia ironii, nie mówiąc już o wykładaniu tego problemu za pomocą growlu. Wiadomo, społeczny kontekst sztuki, jej zaangażowanie polityczne czy choćby próby kontestowania mainstreamowej estetyki sprawiły, że miłość stała się tematem drugorzędnym, kojarzonym raczej z tandetną ckliwością (czasami wręcz groziła środowiskowym ostracyzmem, tak jak w przypadku polskiego hip-hopu w czasie ekspansji tzw. hip-hopolo). Jednak wraz z dojrzewaniem nowopowstałych gatunków okazała się niezagospodarowaną niszą, którą można było wykorzystać, nie tylko uciekając się do fortelu, tak jak zrobił to Common w „I Used To Love H.E.R.”. Można było o niej opowiadać za pomocą nowego języka.
Jeszcze ciekawszym w tym ujęciu wydaje się być nie tyle motyw samej miłości, co bólu po jej utracie. Jako temat przewodni dzieła jest dla muzyka tak samo niebezpieczny jak czasownik „kocham” dla poety. Z jednej strony okazuje się katalizatorem świetnych albumów („For Emma, Forever Ago”), z drugiej łatwo prowadzi na manowce taniego sentymentalizmu. Tak się składa, że bohaterka tej recenzji – Björk Guðmundsdóttir – na swoim dziewiątym albumie podjęła omawiane ryzyko, poświęcając jego treść w całości tematowi rozłąki. Rozpad związku z Matthew Barneyem – wieloletnim partnerem wokalistki i ojcem jej córki – jest główną przyczyną powstania „Vulnicury”. Jej osią, koncepcją, a nawet medialnym apendyksem wydawnictwa. Bo zamiast multimedialnych ciekawostek (vide: „Biophilia”) tym razem w pakiecie z albumem otrzymaliśmy pełne obnażenie emocjonalne w wywiadach samej zainteresowanej. Postawmy klasyczne pytanie. Jak, w tak niebezpiecznych warunkach, broni się muzyka?
Björk zawsze potrafiła wyrażać proste emocje za pomocą świeżego i oryginalnego języka. Można by rzec, że to forma na jej płytach wypełniała treść. Nadbudowa przewrotnie kształtowała bazę, a każda oczywistość wykładana była przez nią w sposób tajemniczy i jednocześnie szaleńczy. Pozwoliło jej to funkcjonować w mainstreamie na specjalnych prawach, będąc największym niezalem i freakiem głównego nurtu po roku 1990, zaraz obok Thoma Yorke’a (z którym zresztą „zaliczyła” utwór w duecie). Właśnie te cechy ratują Islandkę, kiedy porusza się po tak śliskim gruncie, jakim jest motyw przewodni „Vulnicury”. Odporność na banał jednak z czasem i tu się zużywa, tym bardziej, że nowa płyta to częściowo powrót do dawnych praktyk artystycznych. I kiedy jej tarcza się gubi/jej ochrona zostaje odebrana, a spirit is broken (vide: „Black Lake”), ciężko utrzymać równy poziom.
Są jednak pozytywne strony liryki na najnowszym albumie Björk. Nie bez przyczyny powołałem się na hip-hop, pisząc o miłości we wstępie tego tekstu. Otóż pewna bezkompromisowość w opisywaniu relacji damsko-męskich godna raperki, pojawiająca się miejscami na płycie (Every single fuck we had together), zapewnia artystce nośność przekazu, choć oczywiście nie dorównuje ona w tej kwestii młodszej FKA twigs (z którą łączy ją przy okazji współpraca z modnym wenezuelskim producentem Arca, o czym za chwilę). Ale zostawmy na razie literaturę i skupmy się na tym, co nas powinno bardziej interesować w przypadku „Vulnicury”. W końcu Björk to przede wszystkim artykulacja, tembr i gimnastyka przepony. Oraz to, jak te elementy łączą się z warstwą pozostałych dźwięków.
Kiedy Alex Ross na swoim blogu poprosił Guðmundsdóttir o wymienienie kilku ulubionych utworów, artystka stworzyła tak eklektyczną kompilację, że mogłaby zainspirować line-upy najbardziej hipsterskich festiwali muzycznych na świecie. Od tajskiego popu przez symfonię Mahlera aż po Public Enemy i Jamesa Blake’a – takimi zawijasami podążał jej gust. Różnorodność dyskografii jest w jej wypadku raczej regułą, wiemy to bez powyższej podpowiedzi. Ale te inspiracje mogą też dawać nadzieję, że nie należy kwitować tematu Björk porównaniem do alternatywnego ekwiwalentu Madonny (co ma być, z całym szacunkiem dla Ciccone, zarzutem). A taki trop mogły podsuwać rezultaty ostatnich dziesięciu lat działalności Islandki. Różnica zasadza się jednak na tym, że Madonna stara się trzymać rękę na pulsie, by podbijać listy przebojów i nie wypadać z obiegu. Natomiast Björk zdaje się rzeczywiście wymyślać na nowo, po to by szukać jakiejś transgresji i testować granice muzyki. Ostatni raz udało jej się to w pełni na „Medulli”. „Vulnicura” tego niestety nie zmienia. Ale najnowsza płyta przynosi chociaż wiarę w to, że umiejętność wzbudzania zachwytu u słuchacza ciągle nie zgasła w artystce.
Powyższa teza dowodzi tego, że zgadzam się z większością recenzentów, iż zarówno „Volta”, jak i „Biophilia” były płytami nie dorównującymi poziomem swoim poprzedniczkom, pomimo ich eksperymentalnego charakteru i udziału głośnych producentów. Wbrew gęsto przywoływanemu przeze mnie w tej recenzji sformułowaniu „nowy język”, dziewiąty album Islandki jest tak naprawdę jej pierwszą wyraźną próbą powrotu do dawnego brzmienia (tego z lat 90.), zahaczającą wręcz o autocytaty. Oczywiście całość i tak brzmi w miarę świeżo i oryginalnie, co świadczy o tym, że dawne dokonania Björk są ciągle aktualne, a udział wspomnianego już Arca, a także Haxana Cloaka jest rzeczywiście marginalny. Utwory oscylują swoim charakterem gdzieś pomiędzy brzmieniem „Jogi” a „All Is Full Of Love” czy „Cocoon”. Zatem najwięcej artystka czerpie ze swojego okresu „Homogenic”–„Vespertine”. I mimo potencjału egzaltacji, jaki kryje się w tematyce płyty, wokalistka jest paradoksalnie oszczędna w środkach. Choć jej charakterystyczna maniera śpiewu, inspirowana elastycznym wokalem Meredith Monk, pozostaje niezmienna, nie ma tu jakiejś specjalnej ekwilibrystyki ani przeskakiwania z oktawy na oktawę. Skutkuje to dobrym efektem na tle ambientowych podkładów, jak ten z „History Of Touches” (tu najbardziej słychać wpływ Alejandro Ghersiego), kojarzący się z brzmieniem Oneohtrix Point Never. Ale zawodzi we wstępie do „Black Lake” i „Stonemilkerze” (utwory o orkiestrowym charakterze z dużą ilością typowych dla dawnej Björk smyków), gdzie artystka po prostu wpada w swoje koleiny i skazuje nas na nudę. Spodziewana współpraca z Antonym Hegartym, poza tym, że odznacza się pięknym „teatralnym” aranżem, została wzbogacona o synkopowany beat, i tu najbardziej Björk zdradza swoją zajawkę na Blake’a (a zwłaszcza na jego dokonania na wysokości „Overgrown”). Po tym utworze następuje przejście do silnie eksperymentalnego fragmentu płyty, czyli „Mouth Mantra” – bogatego w modulacje głosem i elementy noise’u sprytnie wplecionego między smyczki (znowu Arca, w końcu kojarzony jest z „Yeezusem”). W tych momentach najchętniej chylimy czoła.
Eric Weiner w „Geografii szczęścia” był bliski tezy, że Islandia, zwłaszcza biorąc pod uwagę liczbę jej ludności, jest krajem silnie rozwiniętym artystycznie. Kiedyś takie twierdzenia należałoby uzasadniać, przeprowadzając pogłębioną analizę antropologiczną owej urokliwej wysepki na Oceanie Atlantyckim. Ale dzisiaj wystarczy wspomnieć o autorce „Debutu”. Jej wkład w kulturę Islandii oraz wizerunek tego państwa na świecie jest tak gigantyczny, że artystka mogłaby już dawno osiąść na laurach. Jak się okazuje, „Vulnicura”, choć daleko jej do wybitności, ujawnia ciągle duże pokłady kreatywności drzemiące w potencjale twórczym 50-letniej wokalistki. Być może drogą do ich uwolnienia jest powściągnięcie pędu za ciągłą zmianą wizerunku i uspokojenie gorączki twórczej. W końcu przydałby się jakiś nowy przebój na miarę „Venus As A Boy”. Na „Vulnicurze” go niestety jeszcze nie znajdziemy.
Komentarze
[11 marca 2022]
[28 grudnia 2016]
[7 marca 2015]
[5 marca 2015]
[26 lutego 2015]
[26 lutego 2015]
[25 lutego 2015]
[24 lutego 2015]
[23 lutego 2015]
[23 lutego 2015]