Ocena: 7

Sleater-Kinney

No Cities To Love

Okładka Sleater-Kinney - No Cities To Love

[Sub Pop; 20 stycznia 2015]

Od dziecka lubiłam dziewczęce zespoły z lat dziewięćdziesiątych, choć to pojemna kategoria, a zdaniem niektórych pewnie i niemerytoryczna, podobnie jak termin „literatura kobieca”. Zaczęło się oczywiście od Hole i Courtney Love, czyli od najbardziej głównego z głównych nurtów. Potem przyszła pora na szeroko pojęty ruch riot grrrl, czemu towarzyszyło noszenie bandany, rzemyków i butów, które wyglądały jak ortopedyczne. Jednak nawet wtedy, w tym najbardziej bezkrytycznym i podatnym na wpływy okresie życia, miałam problem z tym gatunkiem: ani melodie nie były szczególnie ładne, ani aranżacje szczególnie ciekawe, a teksty ani mnie ziębiły, ani grzały (wystarczy powiedzieć, że chyba wszystkie najlepsze kawałki Bikini Kill zebrano na króciutkiej składance „The Singles”). Wyjątek od tej reguły stanowiły dziewczyny z 7 Year Bitch i właśnie Sleater-Kinney, które po raz pierwszy usłyszałam w liceum.

Sleater-Kinney były naprawdę odrębne. Odrębne i intrygujące. Po pierwsze nagrywały pod nazwą, która nie łączyła się z żadnym wizerunkowym czy marketingowym przekazem, nie kojarzyła się z niczym wyrazistym. Po drugie – i istotniejsze – ten zespół naprawdę miał warsztat. Sleater-Kinney potrafiły pisać piosenki konfrontacyjne („It’s Enough”), taneczne („Dance Song ‘97”) i po prostu śliczne („Buy Her Candy”). Mówiąc krótko: były utalentowane, wszechstronne i przede wszystkim inteligentne.

Swoje wrażenia opisuję w czasie przeszłym, gdyż pochodzą sprzed kilku lat. Jednak „No Cities To Love”, pierwsza płyta Sleater-Kinney od dekady, utwierdza mnie w przekonaniu, że spostrzeżenia te są nadal aktualne. I nie chodzi mi tylko o to, że tekst utworu tytułowego składa się z mądrych, choć prostych – i odkrywczych w swojej prostocie – wersów („There are no cities to love/It’s not the cities it’s the weather we love/It’s not the weather it’s the nothing we love/It’s not the weather it’s the people we love”).

Płyta „No Cities To Love” jest i przebojem, i growerem. Już w pierwszym utworze („Price Tag”) staje się jasne, że Sleater-Kinney nadal potrafią pożenić ze sobą złożoność i bezpośredniość, trafiając w gusta tak przeciętnych, jak i wykształconych słuchaczy. Tu wściekłość i wrzask przeplatają się z delikatnymi chórkami rodem z wypolerowanego na błysk „Celebrity Skin”, a gwałtowne gitarowe wejścia stanowią przeciwwagę dla minimalistycznych mostków. Partiom gitary, wykończonym w duchu post-punkowym (choć jednocześnie surowym), towarzyszą raz regularne, raz synkopowane uderzenia perkusji. Gdy hałas zdąży już wybrzmieć, na jego miejsce przychodzi melodia, napięcie opada. Sleater-Kinney doskonale wiedzą, jak umiejętnie dawkować bodźce tak, by pobudzić do działania układ nagrody. Z tego punktu widzenia „No Cities To Love” to płyta, która uzależnia – choć sprawia przyjemność już przy pierwszym odsłuchu, z upływem czasu wrażenie to nawet nie tyle nie ustępuje, co przybiera na sile, skłaniając do tego, by po raz kolejny nacisnąć „play”.

Jak na powrót po latach, nowe wydawnictwo Sleater-Kinney brzmi wyjątkowo prostolinijnie. I nie mam tu na myśli związanych z punkowym wizerunkiem stereotypów, sprowadzających się do „te laski są szczere, ja im wierzę”. Tym, co urzeka mnie w nowej płycie zespołu, pozostaje co prawda brak zmanierowania, ale nie na poziomie przekazu, lecz samej muzyki. O ile bowiem trudno obdarzyć miłością miasta same w sobie, o tyle jestem przekonana, że można pokochać długie spacery z „No Cities To Love” w słuchawkach. Z łatwością.

Ania Szudek (13 lutego 2015)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Michał Pudło: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także