Gaz Coombes
Matador
[Hot Fruit; 26 stycznia 2015]
„Panda Bear, Sleater-Kinney, Decemberists, Sufjan, Of Montreal, Mount Eerie, Modest Mouse, ponoć szykują się też Joanna Newsom i Antony... na pewno jest 2015, a nie 2005?” – pytał kilka tygodni temu Borys Dejnarowicz na swoim facebookowym blogu. Z drugiej strony – wliczając rok poprzedni i początek bieżącego – Damon Albarn, Thom Yorke, Bjork, Manic Street Preachers, Noel Gallagher, The Charlatans, Gruff Rhys, Martin Carr, wreszcie były frontman Supergrass. Jak widać, frakcja ’95 też trzyma się mocno.
Popularny Gaz (prawdziwe imię: Gareth) – z tego grona zdecydowanie najmłodszy – w momencie wydania „Matadora” liczy sobie ledwie 38 lat, co oznacza, że jest już zawodową gwiazdą muzyki dłużej niż przez połowę swojego dotychczasowego życia. Oczywiście, nie sposób porównać cichej aprecjacji jego solowych wydawnictw z szaleństwem na punkcie Supergrass po premierze „I Should Coco”. Ten stan utrzymuje się od dłuższego czasu. Ostatnie albumy zespołu – introspektywne „Road To Rouen” i rock’n’rollowe „Diamond Hoo Ha” – również raczej stabilizowały pozycję Supergrass na rynku, niż ją umacniały. Coombes mówi dziś o twórczym impasie wewnątrz kwartetu oraz deficycie inspiracji pchającym ich w rejony przeciętniactwa. To poważny problem dla zespołu, którego siła zawsze bazowała na stylu i świeżości o wiele bardziej, niż na odkrywaniu nowych terenów. Inteligentne szabrowanie na terytoriach Bowiego, Bolana czy Barretta mogło się udawać, dopóki piosenki pisały się same. Kiedy przestały, zespół natychmiast powiedział pas.
Solowa kariera Coombesa to zatem próba odzyskania inspiracji, tego wigoru i pewności siebie, które pozwalały jego zgrabnemu popowemu songwritingowi rozwijać skrzydła do rozmiarów „Late In The Day” albo „Moving”, małych piosenkowych arcydzieł. O warsztat można być spokojnym – mamy do czynienia z posiadaczem kapitalnego rockowego wokalu (rzadko docenianego), wprawionym aranżerem, płynnie posługującym się językiem gitary i instrumentów klawiszowych, a nawet kompetentnym perkusistą. Na szczęście o piosenki również nie trzeba się martwić. Już otwierające „Buffalo” to iście progresywny pop z najwyższej półki, wykorzystujący metodę zestawienia introwertycznej, medytacyjnej zwrotki z eksplozją histerycznego refrenu, dobrze znaną miłośnikom Supergrass. Dalej dzieje się równie dużo. „20/20” i „The English Ruse”, z hojnym wykorzystaniem elektroniki, przywołują na myśl produkcje Radiohead, chociaż ich energia jest zgoła inna – krzykliwa, ekspresyjna, ocierająca się o ADHD. To nie znaczy, że Gaz nie potrafi już skomponować atmosferycznej ballady na gitarę akustyczną – patrz „The Girl Who Fell To Earth”, jedna z jego najładniejszych piosenek w ostatnich latach.
Centralny punkt płyty, świetne „Detroit”, to chyba utwór najbliższy stylistyce Supergrass. Jednocześnie jest to piosenka, która pokazuje, że od czasu „I Should Coco” w muzycznej filozofii Gaza jest jedna stała cecha: wciąż najbardziej interesuje go stan permanentnego ruchu, bycia w drodze, zmieniania (akordów, tempa, nastroju – moooving, just keep moving). I w tym kontekście, jeśli ktoś postrzega dziś tę postać przez pryzmat roku 1995 i fali retromanii, to wydaje mi się to po prostu niemądre. Bo Gaz Coombes właśnie nagrał album zupełnie godny dziedzictwa Supergrass, swoją najlepszą płytę od przynajmniej dekady i znów zasługuje, żeby go słuchać ze względu na to, co robi TERAZ.
Komentarze
[22 lutego 2015]
[20 lutego 2015]