Clark
Clark
[Warp; 3 listopada 2014]
Gdy w 2010 roku miałem przyjemność uczestniczyć w OFF-owym koncercie Fennesza, austriacki artysta zachwycił mnie swoim ówczesnym wykonaniem „Liminality”. „Liminality”, czyli utworu, nad którego tytułem głowiłem się później przez pewien okres czasu („co to do cholery było?”) i który to tytuł poznałem dopiero w… kwietniu bieżącego roku wraz z premierą „Becs”. Wspominam o tym dlatego, że podobnej czasoprzestrzennej przygody doświadczyłem niedawno z nagraniami Clarka. Jego tegoroczny występ na festiwalu Tauron Nowa Muzyka miał bowiem dla mnie dwa oblicza. Z jednej strony Brytyjczyk dostarczył oczywiście wszystkim wiele frajdy swoimi największymi przebojami, takimi jak „Suns of Temper” czy „Growls Garden”. Z drugiej jednak, moją uwagę przykuło kilka zupełnie nieznanych kompozycji, które w wersji live wypadły więcej niż przyzwoicie. Już wtedy przeczuwałem, że nowy longplay, po niezbyt udanym „Iraldephic” i imponującym wyłącznie okładką „Feast Beast”, będzie dla Clarka powrotem na dobre tory. Teraz, gdy przeczucie stało się faktem, a opisywany self-titled zadomowił się już na muzycznym rynku, szybko (na szczęście dużo szybciej niż w przypadku Christiana Fennesza) udało się zidentyfikować i enigmatyczne utwory: szczęśliwcy to „Beacon” i „Winter Linn”, kawałki zbudowane z nieustannego nawarstwiania syntezatorowych szarpnięć w starym, dobrym, clarkowskim właśnie stylu. Co takiego wykombinował więc Brytyjczyk na swojej ósmej już płycie?
Przede wszystkim artysta wrócił tu do chłodnej, tanecznej, repetytywnej, idm-owej formuły, w której jego muzyka zawsze podobała mi się najbardziej (tak, wiem, z pewnością tym kryterium kieruje się on w pierwszej kolejności, hehe). Rezydujący w Berlinie Anglik znów jest taką, wybaczcie dość absurdalne porównanie, jednoosobową, przystępniejszą muzycznie, choć w dużej mierze pokrewną konceptualnie, alternatywą dla co radykalniejszych (Ryoji Ikeda, Nibo) reprezentantów labelu raster-noton. By się o tym przekonać, wystarczy zresztą posłuchać tracku trzeciego, zatytułowanego „Unfurla”, gdzie mamy do czynienia z sadystyczną wręcz zabawą naszą recepcją i z ewidentnie celowym wywoływaniem u słuchacza niedosytu. Wpadający w ucho euforyczno-syntetyczny motyw, wyłaniający się od 2:44, daje nadzieję, że już za chwilę stanie się on wiodącym, wybijającym się na plan pierwszy elementem, okraszonym przez perkusję i wszelkie możliwe „doły”. Ale, niestety, sekwencja zanika równie szybko, jak się pojawiła, zostawiając nas w lekkiej konsternacji z bezlitosnym 4/4 oraz skromnymi ozdobnikami.
Z innych względów podoba mi się przedziwne „Snowbird”, dające pewne wyobrażenie, jak mogłaby brzmieć muzyka Gang Gang Dance, gdyby ci postawili na utkany z audialnych ornamentów idm oraz przykuwające uwagę mocarną, wżynającą się w głowę perkusją „Sodium Trimmers”. W ogóle, gdy w tym kawałku dołączają synthy, Clark brzmi tu wręcz acidowo. Z kolei słuchając „Banjo” zupełnie podświadomie nachodzi mnie skojarzenie z audiowizualnym popisem The Chemical Brothers na Open’erze 2008 (pozdrowienia dla wszystkich, którzy tam wtedy byli!). Znajdziemy tu też, choć to już oczywiście bardzo subiektywne wrażenia, ciekawe przykłady tzw. misheardów. Słuchając „Strength Through Fragility” nietrudno o złudzenie, że już za chwilę na pierwszy plan wybije się Robbie Williams, wykrzykując w niebogłosy: „I just wanna feel!”, ale na szczęście nic takiego się nie dzieje, a zaszumiona instrumentalna narracja konsekwentnie zmierza ku końcowi. Przez specyficzny zaśpiew podobnie bezpośredniego skojarzenia można też doświadczyć na początku „Silvered Ilis”, będąc święcie przekonanym, że już za moment utwór przerodzi się w „Cairo” Kamp!.
Highlight zostawiłem sobie jednak na koniec. „There’s A Distance In You” jest bowiem zdecydowanie najbardziej hipnotycznym kawałkiem na płycie, a konstytuujące go urocze, rozwibrowane, rozregulowane przeskoki po dźwiękach B, C i E potrafiłyby chyba nawet wielu z regularnych podpieraczy ścian wprawić w taneczny amok. Do tego utwór świetnie rozwija się w czasie: przestrzenne tło umiejętnie przejmuje „dowodzenie”, gdy główny motyw na chwilę wygasa i sprytnie podsyca tęsknotę za nim, aż ten w końcu powraca. Zachowując odpowiednią miarę, udało się tu Brytyjczykowi zrobić z prostej melodyjki zawieszonej w bogatym tle i pokręconej rytmice dokładnie to, czym w takich kawałkach jak „A Journey To Reedham” czy „Do You Know Squarepusher?” zachwycał Thomas Jenkinson.
Clark znów brzmi tak, jakby chciał zbombardować nas w swoich nagraniach wydzieranymi z chaosu strzępami rozpadającego się świata. Ba, robi to na takim poziomie, że kciuk w górę pokazaliby mu pewnie nawet tacy spece od syntetycznej, choć melodyjnej dźwiękowej destrukcji, jak Chu Ishikawa czy Peter Runge. A już tak zupełnie na marginesie, czy nie macie wrażenia, że „fizys” Chrisa z okładki mogłoby być świetnym, w mojej ocenie dużo lepszym od oryginalnego, plakatem dla filmu „Predestination” w reżyserii braci Spierig?
Komentarze
[30 grudnia 2014]
Wypadałoby dopisać jedno słowo - "orkiestrą".