Ocena: 7

J. Cole

2014 Forest Hills Drive

Okładka J. Cole - 2014 Forest Hills Drive

[Dreamiville/Roc Nation/Columbia; 9 grudnia 2014]

J. Cole ma wszystko na miejscu: flow, teksty, bity, pomysły na albumy i całkiem zdrowe podejście jak na szalony twór, jakim jest amerykański rap. Jednak nawet kiedy sprzedaje niesamowite ilości krążków i zbiera pochwały, to wciąż nie jest wymieniany jednym tchem z największymi. Obawiam się, że jego najnowszy album może nie pomóc tej sytuacji, mimo wysokiej jakości krążka.

Cole się stara, bardzo. „2014 Forest Hills Drive” sprawia wrażenie skromnej płyty, ale podskórnie można wyczuć dążenie rapera do nagrania opus magnum. Służą temu narracyjne chwyty, poważne tematy, brak oczywistych singli, produkcja o mroczniejszym zabarwieniu niż na „Born Sinner”. Jestem fanem tamtego krążka, bo idealnie łączył przebojowość z powagą, a wrodzona, naturalna muzyczna lekkość Cole’a czuwała nad zbalansowaniem cięższego kalibru z humorem, który raperowi nie jest obcy. Amerykanin jest antytezą Young Thugów, Bobby Shmurdów i innych Migosów – inteligencja, błyskotliwy humor, samoświadomość i świetne skille sprawiają, że już na starcie MC zjada najpopularniejszych raperów tego roku. Nowy krążek Cole’a odrzuca lekkość poprzednika. Oczywiście zdarzają się humorystyczne momenty („Wet Dreamz” to jeden z najzabawniejszych utworów o inicjacji seksualnej w historii hip-hopu), ale raper stara się jak może, by wyjść na poważnego narratora. Co oznacza w praktyce, że zdarza mu się chodzić w butach Kendricka Lamara (szczególnie „A Tale Of 2 Citiez”, które bitem i tekstem funkcjonuje na podobnych zasadach, co „Backseat Freestyle”), chociaż czasami przez przypadek bliżej mu do bajdurzących papuci Ricka Rossa („St. Tropez”, z bitem, który przy odpowiednim rozbuchaniu mógłby wyjść spod rąk J.U.S.T.I.C.E. League). Narracyjne gierki Cole’a mają go przybliżyć do wciąż wymykającej się wielkości, chociaż odnoszę wrażenie, że raper wcale nie musi tego robić, bo ma w sobie wystarczająco indywidualności i charakteru. Niestety, rap to gra w relewancję, a jeśli nie chcesz babrać się w złotym bełkocie Migosów, zostaje ci narratywistyka.

Mimo tego wszystkiego, „2014 Forest Hills Drive” to jeden z najlepszych hip-hopowych krążków tego roku, mogący konkurować z „Cadillacticą” Big K.R.I.T.A. czy „Piniatą” Madliba i Gibbsa. Bity są niesamowicie bujające i pomysłowe, muzykalne i obfite w detale. „G.O.M.D.”, „No Role Modelz”, „Wet Dreamz” – to tylko kilka moich faworytów, każdy inny, każdy cudowny. Nie są to bity zamykające grę, większość z nich korzysta ze znajomej palety breaków i soulowych sampli, ale spełniają swoją rolę perfekcyjnie – to Cole jest tu gwiazdą, nie bity. Muzykalność podkładów wynika z muzykalności samego artysty, który podśpiewuje, bawi się flow i barwą wokalu. Wkłada całe serce, by historie, które sprzedaje, brzmiały autentycznie, nie szczędząc przy tym zabiegów stylistycznych, które podbudowują jego reputację jako rapera lirycznego i świetnego technicznie (wielokrotnie złożone rymy, zmiany flow i tempa nawijki, kreatywne modulowanie wysokości głosu). Ten album wciąga od pierwszego dźwięku, a zachwyt zostaje niemal do końca, łechtany przez miłe melodie, czy zaskakujące zabiegi wokalne.

Główne skrzypce grają, stojące na tradycyjnie wysokim poziomie, teksty. O „Wet Dreamz” już wspominałem (linijka „But if I told the truth I knew I’d get played out, son/Hadn’t been in pussy since the day I came out one” zasługuje na wyróżnienie, podobnie jak puenta utworu), warto zapamiętać „Fire Squad”, w którym Cole podnosi kwestię białych artystów zagarniających czarne brzmienie. Nie brakuje prztyczków w nosy, co prawda w formie żartu, ale jak nawija sam artysta: „I’m just playing, but all good jokes contain true shit”. O ile rasowa świadomość była obecna na „Born Sinner”, to różnice między tym tematem na poprzednim krążku, a na „2014 Forest Hills Drive” są drastyczne – humorystyczny ton „Chaining Day” zastępuje dużo bardziej ponure spojrzenie na rzeczywistość, a linijki takie jak: „What’s the price for a black man life?/I check the toe tag, not one zero in sight” („January 28th”) doskonale wpisują się w eskalującą atmosferę napięć rasowych w USA. Cole uderza w poważne tony, bo i sytuacja jest poważna – można to skwitować stwierdzeniem, że to znowu buty Kendricka i chęć stworzenia drugiego „good kid, M.A.A.D. City”, ale byłoby to nieuczciwe – nowojorski raper nie od dzisiaj stara się być świadomym liderem czarnej społeczności i jest w tej roli autentyczny.

„2014 Forest Hills Drive” nie jest krążkiem idealnym – od „Hello” (w którym niemal jukowy bit ma posmak Chance the Rappera) zaczynają się utwory, które jakościowo odstają od reszty (choć wciąż są dobre), a końcówka – długaśny i chyba zbyt chaotyczny „Note To Self” – nie pozostawia tak dobrego wrażenia, jak pierwsza część płyty, za to niedosyt już tak (ciekawostka - utwór istnieje w takiej formie, bo Cole nie zdążył wpisać tych podziękowań do płytowej książeczki).

J Cole postawił sobie bardzo ambitne zadanie i mimo, że nie zawsze udaje mu się spełnianie własnych wymagań, to nagrał fenomenalny krążek. Na oceanie amerykańskiego rapu, który zdominowały postacie, które nie tylko nie umieją rapować, czy śpiewać, ale nawet mówić wyraźnie (witamy Young Thuga), jaśnieje jak latarnia morska. Dobrze jest wiedzieć, że mainstreamowy hip-hop wciąż może wydawać z siebie dzieła inteligentne, przemyślane i bardzo muzykalne. Chłopak ugryzł więcej, niż mógł przeżuć, ale propsy za ambicję należą się jak najbardziej.

Paweł Klimczak (22 grudnia 2014)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Katarzyna Walas: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Piotr Szwed: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Średnia z 5 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także