Martin Carr
The Breaks
[Tapete; 26 września 2014]
„A dajcie wy mi wszyscy święty spokój” – machnął ręką Martin Carr, po czym odebrał maila od niemieckiej wytwórni Tapete i... postanowił spróbować jeszcze raz. Dawny szef Boo Radleys przez lata solowej działalności zniechęcił się na dobre do mechanizmów rządzących branżą. Im dłużej próbował, tym mniej ludzi interesowała jego muzyka. W ostatnim czasie coraz chętniej angażował się w projekty okołomuzyczne, myśląc nawet o zawieszeniu wydawniczej aktywności. Na szczęście w odpowiednim momencie niemiecki wydawca wyciągnął do niego pomocną dłoń.
Carr sam przyznaje, że z muzyką łączy go uzależniająca relacja, choć to trudna miłość, od wielu lat nie przynosząca mu zbytniej satysfakcji. Komponowanie piosenek przychodzi jednak byłemu liderowi Boo Radleys nadal z dużą łatwością, o czym przekonuje drugi album wydany pod własnym nazwiskiem. „The Breaks” to jedna z przystępniejszych propozycji w karierze Carra. Wbrew mocno marginalnemu statusowi Martina, daleko tej płycie do sypialnianych, wiejących amatorszczyzną nagrań lo-fi. Album zrealizowany został przy udziale regularnego zespołu i gości obsługujących instrumenty dęte, smyczkowe, klawiszowe. W otwierającym całość, pełnym soulowego ciepła „The Santa Fe Skyway” bogactwo dźwięków i partia thereminu – pełen rozmach – odsyłają do rozbuchanego popu Guillemots. Kolejny „St Peter In Chains” to rodzaj power popu kojarzący się z wczesnym Elvisem Costello. Bardziej folkowe próby mogą z kolei przypominać o ekscentrycznym songwritingu Robyna Hitchcocka. Nie muszę dodawać, że jak zawsze u Carra nad albumem unosi się cała spuścizna The Beatles.
Natomiast przeciwnie do większości dorobku Martina pod różnymi szyldami, „The Breaks” zawiera muzykę stateczną, odrobinę niedzisiejszą i pogodzoną ze swoją szlachetną tradycją. Być może wpływ na to miało ojcostwo artysty, który po czterdziestce dorobił się dwójki szkrabów i skomponował ten materiał, parając się równolegle babysittingiem. Daje to przewrotny efekt – nie szczędząc charakterystycznego dla idiomu muzyki alternatywnej sarkazmu, Carr mimo wszystko spogląda na swoje „życie i twórczość” z optymizmem i wyrozumiałością. Melodia utworu zatytułowanego „No Money In My Pocket” należy do najbardziej słonecznych w zestawie, a niepozorne „Sometimes It Pours” łączy atrybuty post-lennonowskiej psychodelii z kojącym urokiem indie-kołysanek Jerza Igora. To płyta, której autor dobrze czuje się w swojej skórze, co najlepiej uzmysławia przebojowe „Mandy Get Your Mello On”, wcale przecież nieodległe od największego szlagieru macierzystej formacji Carra.
Całościowo „The Breaks” najbliżej chyba do twórczości innego lidera ważnej brytyjskiej grupy sprzed lat – Gruffa Rhysa z Super Furry Animals, z którym Carr nieprzypadkowo pogrywa na żywo. To podobnie niezobowiązujące, piosenkowe, trochę nudziarskie granie dla fanów, które nie tylko deklasuje swoją dojrzałością i dyskretnym wysmakowaniem całe pokolenie młodych brytyjskich „songwriterów”, ale też w ostatecznym rozrachunku wypada ciekawiej niż tegoroczna oferta wielu zasłużonych ikon „Q” i „NME”. Szkoda tylko, że ex-mózg Boo Radleys jest tak przeciętnym wokalistą, poza nosową manierą pozbawionym rozpoznawalności za mikrofonem. To właśnie ten aspekt, obawiam się, spycha „The Breaks” na rubieże współczesnego gitarowego popu.