Reigning Sound
Shattered
[Merge; 15 lipca 2014]
Reigning Sound, najważniejszy projekt Grega Cartwrighta z Oblivians, zaskakiwało odświeżonym obliczem na każdym z czterech albumów, ale to właśnie wydane po pięcioletniej przerwie „Shattered” jest dla fanów największym sprawdzianem. Tendencja ostatnich wydawnictw tego projektu powinna do tego nieco przyzwyczaić, ale nowy album prawowitego króla Memphis może wydać się zdecydowanie zbyt lekki, zbyt czysty, zbyt pop. I to jeszcze pop z rekordową brodą, bo przeszłość, mimo że zawsze królowała w świecie Cartwrighta, nigdy nie zdominowała jeszcze tak bardzo nagrania Reigning Sound. Żadnych punkowych rysów, obecnych na wcześniejszych krążkach, tutaj już nie uświadczymy.
„Shattered” to jednak nie świadectwo stetryczenia, ale dojrzałości, tej muzycznej i pozamuzycznej, która w zasadzie musiała odbić się na najnowszym wydawnictwie, bo inaczej Cartwright straciłby na autentyczności. W zeszłym roku pohałasował co prawda nieco na albumie reaktywowanych Oblivians, ale od Reigning Sound wymaga się czegoś innego. To zawsze był okręt, na którym Cartwright niemal ekshibicjonistycznie odkrywał całą swoją wrażliwość, obecnie zresztą kojoną wyjątkowo tradycyjnie - kołysaną przez klasyczne formy rockowej ekspresji i opatuloną w ciepłą vintage'ową produkcję. Wcale nie musi to jednak oznaczać nowej drogi i ostatecznego zawieszenia ostrzejszej broni, wszak rozwój Reigning Sound ma raczej kształt amplitudy aniżeli linii prostej. Debiut był najdelikatniejszy, folkowy, niemal sympatyzujący z wydanym rok wcześniej debiutem Ryana Adamsa. „Time Bomb High School” miało już ten charakterystyczny „big sound”, dokładając do numerów ze dwie beczki dynamiki, ale wciąż bujając się przede wszystkim na energetycznych balladach. „Too Much Guitar” było godne swojego tytułu i na moment rozpaliło nawet ultrasów Oblivians, dając jeden ze zdecydowanie najdoskonalszych albumów gitarowych zeszłej dekady. Na „Love and Curses” garażowy rzęch gitar się utrzymał, ale piosenki były już zupełnie inne, dojrzałe, napisane z dokładnością i pewne siebie kompozycyjnie, choć lirycznie insidersko kulące ogon. „Shattered” z kolei to w skrócie „Love and Curses” minus garażowe naleciałości „Too Much Guitar”, a więc przeważnie kominkowe, choć również pięknie zaaranżowane rokenrolowe ballady, wzruszające niezmiennie dzięki charyzmie i szczerości Cartwrighta, być może najlepszego rockowego wokalisty naszych czasów. Ten chowa się co prawda za formami nie zawsze angażującymi, ale tak szczerze naznaczonymi jego idiomem, że tylko nieczuły młodzian mógłby z nich tę indywidualność amputować, stwierdzając, że to nic więcej jak zupełnie przezroczysta tradycja.
Oczywiście wciąż najfajniej wypadają bardziej żywiołowe utwory – najlepsze na krążku, sentymentalnie przypominające podrywanie dziewcząt na radio w aucie „North Cacalacky Girl” i „My, My”, za którymi kawałek dalej plasują się Doorsowe „You Did Wrong” oraz „Baby, It's To Late”, cover niemal anonimowego artysty z Memphis, Garlanda Hiltona. Ale kto nie wzruszy się przy przepięknym „Never Coming Home” albo skuteczniej jeszcze wyszarpującym łzy „Once More”? Całego albumu słucha się zresztą cudownie, bo Greg z tych wszystkich piosenkowych bursztynów wyciąga jakąś prawdę, zarówno jego własną, jak i uniwersalną. Zdaje się mówić bez żenady, że nie istnieją nieaktualne formy wyrazu, że wszystko zależy od wewnętrznej, duchowej „koniunktury” i pewnej umowności w masowym doświadczaniu rockowych rytuałów. A uczciwość Cartwrighta wobec wpływów, które go ukształtowały, wobec sceny, którą współtworzył i wobec tego, ile serca w dziesiątkach projektów włożył w udowadnianie, że rock'n'roll jeszcze się trzyma, mimo że jest mocno „shattered”, sprawia, że nie mrużąc mocno oczu zobaczymy postać mityczną, Prometeusza, który wyrwał sixtiesowy garaż z niebytu, podpalił go i dał ludziom w jeszcze doskonalszej formie. I w takim kontekście nagranie tak subtelnego albumu to również gest wyswobodzenia, śmiałego wyrwania się ze skamieniałej już wtórnie sceny i ratowania jednocześnie dwóch języków – prywatnego i ponadczasowego. Czyżby więc nagrywanie na Brooklynie zamiast w Memphis miało być symboliczne? Być może, niemniej i bez ciężaru znaczeń „Shattered” smakuje jak najlepsze wino, które nawet jeśli trąci nieco myszką, to tylko w uroczy, romantyczny sposób.