Jakub Nox Ambroziak
Mikrokosmos
[Seventeen Bricks; 6 czerwca 2014]
Przy pierwszym kontakcie z „Mikrokosmosem” raczej trudno o aprobatę dla zawartego w tytule przedrostka mikro. Słuchacza witają, bagatela, dwadzieścia cztery kompozycje (dokładnie trzy razy więcej niż na debiutanckim longplayu Ambroziaka - „Dark Side of the Sun”) i przytłaczająca liczba gości na featuringach (m.in. Teielte czy Palmer Eldritch). Żeby jakoś tę monumentalność uporządkować, postanowiłem skupić się przede wszystkim na utworach, abstrahując od bogatej encyklopedycznej otoczki, o której więcej przeczytacie tutaj. Uczyńmy więc punktem wyjścia następujące pytanie: czy Ambroziak robi nas w balona, rozrzedzając jakość tracków w ich imponującej ilości, czy też rzeczywiście należą mu się brawa za eklektyczny, równy i inteligentnie rozplanowany materiał?
Śledztwo warto byłoby rozpocząć od nagrań najbardziej przebojowych, wręcz niepasujących do egzotycznej, zglobalizowanej stylistyki krążka. Portisheadowate „Dragon Tattoo” i obfitujące w radiowy potencjał „Elephants”, bo o nich mowa, zgrabnie sprawdzają się jako promocyjne konie pociągowe, racząc słuchacza hipnotycznymi, wpadającymi w ucho podkładami i melancholijnymi wokalami: odpowiednio Kinty i Klaudii Wieczorek. Można więc sobie pomarzyć i powspominać (choćby czasy świetności trip hopu), a co dla mnie najistotniejsze, komunikat wypływający z obu tych singli wydaje się dość jasny: Nox dobrze opanował rzemieślnicze patenty, poza które, mając takie alibi, wykracza w wielu kawałkach z dużą swobodą. Tym samym „Mikrokosmos” to raczej świadome poszukiwanie nowych, przezwyciężających piosenkowy hermetyzm form artykulacji, a nie efekt przypadkowego dokręcania gałek („Szlag, znowu nie pasuje, będę walczył aż motyw się zazębi!”) przez zupełnie zielonego w teorii muzyki samouka.
Słupszczanin bawi się więc np. ambientem i glitchem: „Flowers” wydaje się żywcem wyciągnięte z jakichś bonusów do „Endless Summer” Fennesza, zaś „1000 Suns” mogłoby równie dobrze wyjść spod ręki Roberta Richa. Tracklista skrywa też inne warte odnotowania, choć już bardziej konwencjonalne miniaturki, jak narkotyczne „Space”, płynące leniwie „Cold Dale” (znów plus dla Klaudii Wieczorek) czy rozedrgane „Assn / Inhuman Nature”. Intryguje też „Popiół i diamenty”, gdzie Ambroziak subtelnie urozmaica balearyczny, talabotowski wręcz bit, narastającymi konsekwentnie wokół niego zgrzytami i szumami. Z kolei popełnione z Random Tripem „Trip To The Empty Places” przywodzi momentami na myśl „Around The World In A Tea Daze” Shpongle i aż szkoda, że, w przeciwieństwie do przywołanego kawałka Brytyjczyków, urywa się już po trzech minutach. Ba, w openerze czy w „Latawcach” pojawiają się nawet new age’owe wokale, zaś nagrane na spółę z Teielte „Wooden Faces” eksploruje niezbadane rejony, bo ja wiem, jakiegoś post-dubstepowego folkloru. Ciekawie wypadają też kawałki programowe, dające pewną stabilizację w skojarzeniowym bałaganie. Zimne „Mammals Rule The World” wywołuje (przynajmniej w mojej głowie) obraz bujających się do rytmu mamutów (RIP, hehe), hipopotamów czy słoni na jakiejś imprezie dla dużych ssaków, zaś „Small Animals” wręcz przeciwnie: ewokuje wizję ostrożnego przedzierania się przez las i uważnego stąpania po chroboczących gałązkach, z troską o to, by nie uszkodzić najmniejszych przedstawicieli fauny. Z kolei „Stars I See”, z gościnnym udziałem Michała Przerwy-Tetmajera, pomaga zwizualizować sobie stan, w którym wylegując się na śniegu spoglądamy na jakąś spadającą gwiazdę. W większości wymienionych kompozycji bardzo podoba mi się też głębokie, działające równie odprężająco jak głosy najlepszych filmowych lektorów, brzmienie perkusji, korespondujące produkcyjnie, choć to oczywiście zupełnie inna stylistyka (czy raczej stylistyki), z trybalną głębią, a, zaszalejmy, „Brainfreeze” Fuck Buttons. Warto też wspomnieć o okładce, której koloryt przywodzi na myśl grafikę zdobiącą „Psycho Tropical Berlin” francuskiego La Femme.
Tyle słodzenia. Mam bowiem z tą płytą, niestety, mały problem. Co najmniej kilka utworów nieźle mnie zmęczyło (a już taka „Hiroshima” czy „Harour” jawią się wręcz przy całości jako wyzbyte kreatywności wypełniacze) i gdyby tak okroić tracklistę do, powiedzmy, piętnastu esencjonalnych numerów, naprawdę prezentowałaby się ona dużo lepiej. Można przecież na wyścigi pokazać laikowi sto nieznanych mu owadów, przytłaczając go feerią barw i telegraficznym opisem ich fascynujących zwyczajów, a wszystko to w trakcie przesuwania się wokół kolejnych gablotek wraz z nieustannie napierającym tłumem (pozdrowienia dla sympatyków Nocy Muzeów). Można też pokazać żywot dziesięciu, ale zrobić to tak starannie, by nawet niuanse zostały w zaintrygowanym umyśle na bardzo, bardzo długo. A ja, cóż, przy którymś tam gatunku chrząszczy stopniowo zacząłem tracić frajdę z ich poznawania, z poczuciem, że wszystkie zlewają mi się w jedną, zbitą masę.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że atmosfera „Mikrokosmosu” stanowi, dużymi fragmentami, swoisty kompromis pomiędzy eksperymentalną werwą znaną choćby z wydawnictw Sangoplasmo, a brzmieniem będącym porozumiewawczym wyciągnięciem ręki do symbolicznego szerszego odbiorcy. I jest to niewątpliwie warte podkreślenia i pochwały. Wracając więc do pytania postawionego na końcu pierwszego akapitu: porządek przeważa tu nad bałaganem, a eklektyzm nad chaosem, tyle że okazjonalne przestoje po pewnym czasie nieco drażnią, zaburzając w pełni komfortowy odbiór. Po płytę sięgnąć jednak naprawdę warto; w razie dylematów pokrewnych moim, zawsze można przecież wyselekcjonować swoich faworytów i przerzucić ich do podręcznej playlisty na spotify. A czyż może być lepsza rekomendacja niż fakt, że takie The Best Of bez trudu można ułożyć?
PS. No i proszę, przez cały tekst udało mi się nie poruszyć oklepanego już wątku (zacnych) inspiracji Ambroziaka: lokalnie – Noonem, globalnie - Flying Lotusem. Ups, a jednak nie wytrzymałem.