Ben Frost
A U R O R A
[Mute; 26 maja 2014]
Kilka solidnych długograjów (w tym znakomite „By The Throat”), szereg soundtracków, ogrom gościnnych występów (m.in. u Swans i Tima Heckera), prężna działalność produkcyjna. W ciągu ostatnich dziesięciu lat Ben Frost rozbudowywał swoje cv z godną podziwu intensywnością. Ba, pokusił się on nawet o flirt ze światem galeryjnym, a co jeszcze lepsze, flirt ten ukonstytuował w dużej mierze charakter tegorocznej „Aurory”. Na oblicze krążka wpłynął bowiem w znaczący sposób pobyt artysty w Kongo, gdzie jego zadaniem było dźwiękowe zobrazowanie pogrążonego w krwawym konflikcie państwa, mające dopełnić audiowizualną instalację Richarda Mosse’a pt. „The Enclave” (wspominała już u nas o niej nieco więcej Andżelika – ctrl+f i „Ben Frost”). Tym samym, właśnie na Czarnym Lądzie powstało gros pomysłów i konkretnych szkiców związanych z albumem, a jednym z miejsc – zapewne szalenie inspirujących – w których artysta eksperymentował z brzmieniem na swoim laptopie, było podnóże wulkanu Mount Nyiragongo (od razu przychodzi mi na myśl kazus Matthew Barnesa i równie romantyczna sceneria, jaka towarzyszyła mu podczas nagrywania zeszłorocznego „Engravings”, czyli szczyt Thurstaston Hill w angielskim hrabstwie Meyerside). Frost podkreślał jednak, że dojrzewał do wydania tej płyty przez kilka lat i dopiero dłuższy, intensywny kontakt z obcą mu kulturą, swoisty edukacyjny mecenat Briana Eno czy wreszcie pokaźna lista przeczytanych książek i wynikająca z tego wszystkiego weryfikacja własnych możliwości, pozwoliły mu wyartykułować muzyką swoje nowe ja. W afrykańskich wojażach nie powinno się więc dopatrywać wyłącznej genezy „Aurory”, były one raczej zapalnikiem, symboliczną iskrą na gotowym do odpalenia już od dawna konfesyjnym loncie.
Po nowym, zapowiadającym się w dużej mierze jako przełomowy, materiale można więc było, trzymając się wulkanicznej nomenklatury, oczekiwać wybuchowości, zarówno jeśli chodzi o fuckbuttonsowski prymat agresywnego rytmu i umiejętnie dawkowanego szumu, jak i o aranżacyjne bogactwo syntezatorowych pętli. I rzeczywiście, na deficyt żadnego z wymienionych elementów narzekać nie można, a ich rozparcelowanie jest na tyle staranne, że coś dla siebie znajdą tu zarówno fani noise’owej anarchii, jak i, choć rzadziej, sympatycy rozkosznych, wpadających w ucho melodii. Prześwietlmy więc – zważywszy na bioluminescencyjne fascynacje Frosta, to nawet całkiem dobre słowo, patrz: okładka – zawartość tracklisty.
Abstrahując od „No Sorrowing” i „The Teeth Behind The Kisses”, większość kompozycji od samego początku wciąga odbiorcę w bestialską, dźwiękową korridę, w wyrachowany sposób prowokując go najpierw czerwoną płachtą rozdrażniającego łoskotu, by po umiejętnym otępieniu recepcji zaatakować z pełną mocą. Zważywszy jednak na to, że Frost w wywiadach wielokrotnie podkreślał, że sympatycy jego muzyki, zresztą tak jak i on sam, są w pewnym sensie masochistami, nie ma w tym nic zaskakującego. I tak, trzyminutowe, rozedrgane intro „Nolan” przekształca się gwałtownie w apokaliptyczny koszmar, w trakcie którego dryfujące po oktawie dwa niewinne dźwięki toną w narastających szaleńczo zakłóceniach i perkusyjnych wariacjach – modelowym wręcz soundtracku do zwizualizowania Ziemi wystawionej na deszcz meteorytów. Z utworem wiąże się też ciekawy trop wydobyty przez Brandona Stosuya, który akcentował w swoim tekście, że cyfrowe zabiegi Frosta w zestawieniu z ludzkim współczynnikiem perkusyjnym (gościnnie bębnią tu – sub za sub? – Thor Harris ze Swans oraz ulubieniec Jakuba Adamka: Greg Fox z Guardian Alien) wywołują silne skojarzenie nieśmiertelnego motywu walki człowieka z maszyną. Rzeczywiście, odczuwalna jest tu ta sama specyficzna dychotomia, jaką charakteryzuje się choćby pełna, rozimprowizowana wersja „Paper Trails” duetu Darkside.
Jeśli jednak w przypadku „Nolan” mieliśmy do czynienia z szaleństwem, to jak określić kluczowy fragment demonicznego „Venter”? Czy to jeszcze artystyczny amok, czy już niepoczytalność? Naprzemienne przybieranie na sile poszczególnych partii, walczących o przetrwanie w gęstym, smolistym miksie to prawdziwy majstersztyk, mogący obrazować zarówno desperację zagubionego na zatłoczonym chodniku owada, z każdym kroczkiem przesuwającego o kilka sekund moment niezawinionej śmierci, jak i, przyjmując odwrotną optykę, rozciągnięty w nieskończoność stan roztrzęsienia zaraz po oszukaniu podstępnej kostuchy. Wreszcie trzeci z moich faworytów, czyli „Sola Fide”, w którym przeszywające, zmatematyzowane pikanie nieustannie eksterminuje rozpaczliwie walczące o swoją podmiotowość takty. Gdyby odwołać się raz jeszcze do astronomicznych skojarzeń, brzmi to trochę tak, jakby utwór miał ilustrować proces pochłaniania przez czarną dziurę szczątków kurczącej się w zastraszającym tempie galaktyki, by wreszcie, co podkreślone dobitną kulminacją, pożreć ją w całości. Frost, jako zadeklarowany wielbiciel wszelkich dystorsji i audialnej anihilacji, w mroku czuje się zresztą jak ryba w wodzie, co podkreśla na każdym kroku, także w wydaniu koncertowym, preferując wyzbyte sugestywnych wizualizacji występy w ciemności. Co więcej, wykonawców takimi programowymi pomocami się posługujących, bez ogródek tytułuje bezideowymi dupkami, którzy traktują publiczność jak stadko idiotów pozbawionych własnego rozumu/wyobraźni.
Wróćmy jednak do wymienionych highlightów, gdyż z powodzeniem można ustawić je w jednym szeregu (a właściwie, to może i przed nim) z najważniejszymi dotychczasowymi nagraniami Bena, choćby takimi jak „Hibakusja” czy „Theory of Machines”. Nic więc dziwnego, że „A U R O R A” szybko doczekała się wielu doborowych porównań, m.in. z konkretnymi fragmentami bogatych dyskografii Coil, Swans, a nawet Autechre, i tak po prawdzie każda z tych intuicji jest równie zasadna, co chyba najlepiej świadczy o erudycji bijącej z najlepszego w mojej ocenie albumu Australijczyka. Poza tym, bądźmy szczerzy, chyba nikt nie dostarczył jeszcze równie wyczerpującej i obrazowej odpowiedzi na pytanie, jak mogłaby brzmieć muzyka Jamesa Holdena, nafaszerowanego prochami przez potomków włoskich futurystów.
Komentarze
[27 czerwca 2014]