Pharrell Williams
G I R L
[Columbia; 3 marca 2014]
Pharrell Williams pojawił się na czerwonym dywanie bez kapelusza... – donosi gazeta.pl po Oscarach. Sam fakt, że wydarzenie to okazało się godne podkreślenia, znakomicie obrazuje obecny status typa w masowej świadomości. Status, jakiego w końcu, po blisko piętnastu latach poważniejszej działalności udało mu się dorobić. Działalności – dodajmy – w ścisłym mainstreamie przecież, i to nie zawsze pod postacią szarej eminencji. Nagle znajomi pytają mnie Kto to właściwie ten Pharrell?, a ja zaczynam sobie uświadamiać, że popularność gościa w epoce sprzed „Get Lucky” była chyba mniejsza niż mi się kiedykolwiek wydawało. Mam wrażenie, że w świetle całej tej powszechnej nieświadomości jego dotychczasowej drogi, Williams jawi się teraz lwiej części populacji jako ekscentryczny sezonowy piosenkarz w typie jakiegoś Cee Lo Greena czy Brunona Marsa, sympatyczny kapelusznik, specjalista od pozytywnych przebojów w manierze retro. Jego reptiliańska aparycja wiecznego dwudziestolatka tylko tę zmyłkę uprawomocnia i każe zaspanej publiczności widzieć w nim piekielnie zdolnego młodego debiutanta, któremu jakimś cudem udało się dziś wybić bez wsparcia talent shows.
W rzeczywistości Pharrell istotnie jest – jak wiadomo – zdolnym, ale już czterdziestolatkiem, stąd może tak gładko, tropem kolegów z Daft Punk, mógł oddać się manierze adult contemporary. Inna sprawa, że jego słabość do klasycznych disco-funkowych brzmień zawsze gdzieś tam dawała o sobie znać w produkcjach przygotowywanych pod inne szyldy, czego obszerne fragmenty „Justified” stanowią najlepsze przykłady. „G I R L” daje w sumie pojęcie o tym, jak mogłaby brzmieć druga płyta Timberlake’a, gdyby ten powierzył swój los The Neptunes zamiast w pełni oddawać stery w tłuste ręce Timbalanda. Słuszny był to krok z perspektywy czasu, ale przecież i tak tęskno nam było do tych ciepłych soulowych mostków, śpiewanych falsetem. Klasyczne patenty, z jakimi Pharrell zaznajamiał nas przez te wszystkie lata, bez trudu można odnaleźć i tutaj. Hitowe, überoptymistyczne „Happy” znacznie właściwie odstaje od reszty materiału, ale jego obecność jest tu ze względów komercyjnych zrozumiała. Mimo wszystko jako całość ten zestaw wypada jednak dosyć blado. W sposób płynny jak zaaranżowane przez Hansa Zimmera smyki, piosenki zlewają się w zawodowo wyprodukowaną użytkową masę, czego powodem najczęściej jest po prostu nikła wyrazistość melodii. Trochę jakby dawne, cyklicznie zapośredniczane hity The Neptunes zostały umiejętnie wygładzone i pozbawione osobowości na potrzeby klientów Empiku oraz słuchaczy „Random Access Memories”.
Wspomniani Francuzi zaliczają zresztą gościnny udział w utworze „Gust Of Wind” i czynnikiem decydującym o tym featuringu ma być chyba oparty na staroświeckim vocoderze nudny hook refrenu. Ta sytuacja kojarzy mi się z Richiem Samborą (tak, gitarzystą Bon Jovi) powtarzającym sprawdzony przy „Livin' On A Prayer” wybieg z talk-boxowym riffem przy okazji „It’s My Life”, by ponownie po latach dostać się na chartsy. Tak dziadowskie porównanie znajduje pełne usprawiedliwienie wyłącznie w sytuacji, gdy Daft Punk sami stają się takimi dziadami, pozwalając, by cały ich styl dało się bezboleśnie zredukować do tego jednego robotycznego trademarku. Williams nabiera zaś wszystkich udając, że wcale dziadem nie jest, ale też inwentarz tych typowych gestów ma jakby większy. Znając tajemnicę jego przeszłości trudno mi wprawdzie dzielić z nim pełnię jego dzisiejszego Szczęścia, ale chyba właśnie z racji świadomości całego tego czasu, jaki zajęło mu jawne dotarcie na szczyt, potrafię miejscami doznać autentycznego wzruszenia podczas seansu fragmentów (bo przecież nie całości) wideoklipu do „Happy”, tego bezwstydnie rozkosznego skurczybyka.
Komentarze
[3 kwietnia 2014]
[2 kwietnia 2014]